Jerzy Chodkiewicz

Jerzy Chodkiewicz urodził się 6 kwietnia 1932 roku w Suwałkach. Jego szkolną edukację pierwszoklasisty przerwał atak III Rzeszy na Polskę w 1939 roku. Pierwsze lata okupacji spędził w rodzinnym domu, następnie w 1944 roku wraz z ojcem znalazł się na terenie Prus Wschodnich. W lutym 1945 roku został osadzony w obozie koncentracyjnym w Sztutowie, gdzie przebywał do chwili oswobodzenia go przez żołnierzy Armii Czerwonej. Po wyzwoleniu powrócił do Suwałk, skąd jesienią 1945 roku przeniósł się wraz z rodziną do Ełku. Początkowo zamieszkał w domu przy przejeździe kolejowym na Szybie, a następnie przy ulicy Emilii Plater.

W trybie przyspieszonym ukończył szkołę podstawową, a następnie w 1951 roku otrzymał świadectwo maturalne ukończenia Liceum Ogólnokształcącego. W 1953 roku został przyjęty na Politechnikę Warszawską. W 1956 roku podejmuje pracę w Miejskim Przedsiębiorstwie Robót Budowlanych, a rok później w Przedsiębiorstwie Budownictwa Rolniczego. Od 1960 roku zaczyna działalność w związkach zawodowych, gdzie pełnił różne funkcje (członek, sekretarz, przewodniczący Rady Zakładowej). Był także zawodnikiem drużyny „Mazur Ełk”, a następnie przez wiele lat pracował jako trener.

Relację zebrała Ewelina Nowotka

Fragmenty do czytania:

Pochodzenie i dzieciństwo w Suwałkach

Urodziłem się w Suwałkach w 1932 roku. Dokładniej to jest 6 kwietnia 1932 roku. Tata pracował jako woźny w starostwie w Suwałkach, a mama pracowała jako kucharka u pana starosty. Z mego dzieciństwa w zasadzie to pamiętam tylko sam wybuch wojny w 1939 roku. Wtedy miałem 7 lat. To właśnie najbardziej mi utkwiło w pamięci – pierwszy dzień wybuchu wojny, jak nadleciały niemieckie samoloty na Suwałki i zbombardowały dworzec kolejowy. Ten okres, w zasadzie samo dzieciństwo było, można powiedzieć, beznadziejne, bo w 39 roku, jak wybuchła wojna, Niemcy wkroczyli do Suwałk, to we wrześniu akurat mój rocznik przypadał na rozpoczęcie szkoły podstawowej. No to do I klasy chodziłem dwa tygodnie w 1939 r., bo po 2 tygodniach Niemcy szkołę zamknęli, rozwiązali. No oczywiście, jak szkołę zamknęli, to nie było mowy o nauce. Jaka tam była nauka. Tyle, że tata dał kawałek, jakiś urywek do przeczytania z książki i do przepisania dla wprawy i – to była cała nauka. No, a wiadomo, za okupacji jakie mogło być dzieciństwo. Sytuacja była wręcz krytyczna, bo było nas w domu rodzeństwa czterech: najstarszy brat, drugi, ja jako trzeci i jeszcze najmłodszy w tym czasie – czwarty. Więc najstarszy brat urodzony był w 1928 roku, drugi w 1929, ja w 1932 i najmłodszy w 1936. Także w czasie wybuchu wojny to najmłodszy brat liczył trzy lata. Też taka zabawna historia też mi utkwiła w pamięci. Po tym, jak niemieckie samoloty bombardowały Suwałki, to najmłodszy brat, jak tylko był alarm, syreny zaczęły wyć, nadleciały samoloty, to uciekał z podwórka do domu i wołał: „Mama, tinda leci!”. Samolot nazywał tinda.

Roboty przymusowe w Prusach Wschodnich

Starszego brata Niemcy w łapance złapali i w 1944 roku wywieźli do Niemiec na roboty przymusowe. Ojca też zgarnęli i wywieźli, z tym, że ojca wywieźli na roboty przymusowe do takiej brygady niemieckiej, która obsługiwała zaplecze frontowe. Wykorzystywali tych robotników do kopania rowów, okopów, umocnień, tak jak się front przemieszczał, tak samo i robotnicy. Była taka brygada z Suwałk, około 120 osób i oprócz tego obsługa niemiecka, która się tym zajmowała, nadzorowała i pilnowała. No oczywiście, to była taka organizacja, z niemieckiego Organisation Todt. To byli faceci, którzy już w starszym wieku, którzy już nie nadawali się na pierwszą linię frontu. Byli umundurowani, uzbrojeni no i nadzorowali nas. Jak tatę wzięli, to wywieźli za Olecko, pod Gołdap. I tam w takim majątku ich kwaterowali i tam kopali szańce, okopy.

Z Suwałk przez Treuburg do Gołdapi

Po kilku miesiącach była taka sytuacja, że jedna z pań z Suwałk, matka syna, który też tam trafił razem z tatą, wybierała się do niego w odwiedziny by zawieźć mu bieliznę czystą, żywność, jaką się skombinowało. No i mama się dowiedziała o tym i padła taka propozycja, żebym ja z tą kobietą też pojechał do taty. Dla mnie to była frajda w tym czasie pojechać. No i żeśmy rzeczywiście się wybrali. Wziąłem bielizny trochę na zmianę dla taty, trochę skombinowaliśmy jedzenie i wyjechaliśmy z Suwałk do Olecka, który w tym czasie nazywał się Treuburg, z niemieckiego. Do Olecka wyjechaliśmy ostatnim pociągiem, który z Suwałk wyjechał w tę stronę. W Olecku wysiedliśmy na dworcu. Wychodzimy na zewnątrz z dworca na ulicę. Co robić? Do Gołdapi kawał drogi. Już żadnej komunikacji nie było. No to trzeba iść pieszo. No i wyruszyliśmy z Olecka na pieszo pod Gołdap, tam, gdzie oni kwaterowali. Mamę tego mężczyzny wciągnęli na listę i zaprowiantowali. No ale ja… pętak, do roboty takiej się jeszcze nie nadawałem. Szczęśliwym takim trafem w tej brygadzie był człowiek z Suwałk, który był szewcem. Ja się załapałem do tego szewca i zostałem jego pomocnikiem i na takiej podstawie mnie też wciągnęli na listę i zaprowiantowali. Wtedy legalnie otrzymywałem śniadanie, ten obiad i kolację.

Asfalt na drodze do Gołdapi

No i tak idziemy tym asfaltem, ale bamber jechał wozem konnym, naturalnie koła były ogumione, samochodowe opony na tych kołach. No to nie tak, jak w Suwałkach, że po bruku koła żelazne tam dub, dub, dub, ale nie słychać absolutnie. Patrzę, przejeżdża koło nas facet takim wozem i tylko słyszę: klap, klap, klap, klap o asfalt. Pierwszy raz wtedy w życiu zobaczyłem asfalt.

Zdziwiony byłem, że podkowy tego konia jakby o kamienie: klap, klap, klap, klap. Nachyliłem się, wziąłem palcem, żeby sprawdzić co to jest, jakby po kamieniach jechał. Patrzę, że twarde, rzeczywiście, ale nie zdawałem sobie sprawy, jaka jest tego konstrukcja, z czego to jest. Bo w Suwałkach o asfalcie nie było w tym czasie jeszcze żadnej mowy, a tu już były drogi asfaltowe u nich.

Ucieczka Niemców z Prus Wschodnich przez Mierzeję Wiślaną

Jesień się zbliżała, na polach wykopki. Jak się front posuwał, to i nas wycofywali. I tak dotarliśmy aż do Zalewu Wiślanego. Nad Zalew Wiślany dotarliśmy gdzieś tak około połowy lutego. Oczywiście, zima wtedy była okropna, sroga. Mrozy były duże, drogi zawiane, między innymi tam i przy odśnieżaniu dróg nas wykorzystywali. Ani ja tam, ani rymarz, ani szewc nie uczestniczyliśmy w polu, tylko pozostała załoga. Oczywiście, noclegi mieliśmy gdzieś w stodole, w chlewie, w oborze. Szczęśliwie, jak się trafiło w jakimś majątku do obory, gdzie stały krowy. W takiej oborze było cieplej i przyjemniej. Nowy Rok w czterdziestym piątym roku też pamiętam. I czas, kiedy obchodziliśmy pierwszą Wigilię i Święto Bożego Narodzenia. Nie wiem skąd nasza załoga, ci ludzie wykombinowali, ale było trochę i jedzenia, i drzewko było, i podzieliliśmy się opłatkiem z chleba. No i frajda była, jak w czasie tych świąt nadlatywały rosyjskie samoloty i bombardowały niemieckie stanowiska. Także takie momenty utkwimy mi w pamięci. W połowie lutego dotarliśmy do Zalewu Wiślanego i mieli nas transportować przez tę zatokę, która liczyła 12-13 km. Z tym, że była zamarznięta w tym czasie. Lód był dosyć gruby, bo zima była sroga. I przez ten lód te 12 – 13 km szło: wojsko, samochody, działa, armaty, czołgi – wszystko na tę Mierzeję Wiślaną. I na tej Mierzei Wiślanej mieliśmy budować molo i do tego mola mały przypływać niemieckie statki i wojsko, ludność cywilna, która uciekała, miała być ładowana na statki i wywożona do Reichu, do Niemiec. Tym lodem taki rząd, przeważnie jeden za drugim – wozy, samochody, armaty i między innymi cywile. Taki sznurek na tym lodzie. I cały czas, jak się szło tym lodem, to rosyjskie samoloty nadlatywały i z działek pokładowych po tych wojskach niemieckich, po tych cywilach, kto tam szedł, no to obrywał. Jak tylko tak nadlatywała eskadra samolotów i zaczynała strzelać, to wszystko plackiem na ten lód padało. No ale po kilku kilometrach już tak się przyzwyczailiśmy do tego, że strzelali czy nie strzelali, to to już tam nikt nie padał, tylko szedł tym lodem. Trafią to trafią, nie trafią, to też dobrze. No i dotarliśmy do tej mierzei, na ten półwysep. W tej chwili to chyba nazywa się Świętomiejsce [obecnie Mamonowo w obwodzie kaliningradzkim], bo po niemiecku nazywało się Heiligenbeil. Tam było miasto Pillau [obecnie Bałtyjsk w obwodzie kaliningradzkim] i 13 km od tego Pillau na ten półwysep się dostaliśmy. Naturalnie, na tym półwyspie las, drzewa. Ten półwysep liczył od kilometra do tysiąca dwustu metrów – tysiąca pięciuset. W tym lesie zakładaliśmy obozowisko. To robiło się w ten sposób, że jak wóz konny był, to na ten wóz kładło się z jednej, z drugiej strony żerdzie, drzewo i to się nakrywało mchem i się wchodziło i tam się nocowało. No a w międzyczasie budowali ten pomost, to molo. Początkowo pod tymi wozami żeśmy nocowali, a potem już na spadzie wybudowaliśmy taki jakby bunkier wkopany w ziemię. Grube kłody drzewa ustawiali w kwadrat, na wierzch też drzewo te kładli i potem jeszcze to przykryliśmy ziemią i mchem, tak, że to wyglądało jakby nic nie było. Potem pamiętam takie fragmenty, jak niemieckie okręty przepływały w jedną i drugą stronę, to też w międzyczasie eskadry samolotów rosyjskich nadlatywały i bombardowały te okręty. Też kilka razy widziałem, jak nadleciała eskadra samolotów. Płynie okręt. Gdzieś z 300- 400 m do brzegu było, doskonale widać na wodzie. No i nadleciała eskadra, rzucili bomby na ten statek. Słupy wody – statku nie widać, już myślałem, że został trafiony, że zatonął. Woda opadła, patrzę – statek dalej płynie. To też była dla nas frajda, jak widzieliśmy takie obrazki, że te samoloty Niemców bombardują. Ale tak się złożyło, ze już nie zdążyliśmy wybudować tego mola.

Obóz koncentracyjny Stutthof

Niemcy nie mieli już co zrobić z nami i ruszyliśmy całym oddziałem do Stutthofu. Stutthof po niemiecku, a teraz jest Sztutowo. I tam był obóz koncentracyjny. Tam siedzieli Polacy i Ruscy – tak, jak w obozie koncentracyjnym. Z tym, że w tym czasie tych właściwych więźniów stamtąd usunęli i nas wszystkich do tego obozu. W tym obozie to już były baraki. I przy każdym takim baraku długim, z tyłu była wybudowana tzw. latryna, to jest ubikacja. Jak szliśmy do tego obozu, to strasznie było kiepsko z wyżywieniem. Wojskowe chleby były. Taki chleb dostawaliśmy na 16 osób. Na śniadanie i na kolację. A na obiad to czarna kawa, jakaś tam zupka w menażkę i to było wszystko. Zanim my tam dotarliśmy do tego obozu, to kilka dni zeszło. Byliśmy wykończeni, wycieńczeni i głodni niesamowicie. No, ale wpakowali nas do tego obozu i pamiętam pierwszy obiad. Tak jakoś po południu wtedy nas tam zostawili i przyjechała kuchnia. Wóz, na wozie taki kocioł wojskowy, duży. No i między innymi ja tam, w kolejkę, po ten obiad. Zadowolony, że człowiek coś zje. A ta zupa to wyglądała w ten sposób, że to były tak same obierki i woda – i nic więcej. No i ja zadowolony z tą menażką do ojca przychodzę. Wzięliśmy łyżkę do buzi. Nie dało się tego jeść. Ani krzty soli, żadnego smaku. Ale na drugi dzień, niestety, trzeba było i to zjeść. W samym obozie, mieliśmy jeden chleb na 32 osoby. Jedną bułkę chleba. Już po kilku dniach rozwolnienie człowiek takie miał, że ganiało co rusz. To już o własnych siłach z tego baraku do wyjścia do tej latryny już nie dałem rady dojść, już musiałem się ściany trzymać. A oprócz tego wszy niesamowite. Jeszcze wcześniej, jak żeśmy szli, w trakcie tego marszu, to też wszy dawały się we znaki. A już najgorsze, to były, jak były w skarpetkach, w trzewiku. A ratowaliśmy się w ten sposób, że się zdejmowało całe ubranie z siebie, rozpalało się ognisko, w wiadrze zagotowywało się wodę i wrzucało koszulę tam, spodnie, spodenki i tak dalej. Się wygotowało to i 2 – 3 dni był spokój. Ale po 3 – 4 dniach znowu. A już jeden taki to – to do dnia dzisiejszego mi w oczach stoi. Już byliśmy w tym obozie i na podłodze, na takich dechach trochę tam siana czy słomy było i na tym się spało. Facet zmarł przy nas, zaraz obok nas leżał. Leżał tak na boku, miał rozpruty rękaw i z tego rękawa taki sznurek wszy. Takie białe, jasne takie wszy. No i tak w tym obozie nam się ten żywot ciągnął. Ale już pod Sztutowo doszły wojska rosyjskie, a za tym obozem w lesie stały wojska niemieckie. I tak dzień w dzień była kanonada w jedną i w druga stronę całymi dniami.

I moment jeszcze pamiętam, jak była niedziela z 8 na 9 maja 1945 roku. Była niedziela, słońce, bezchmurne niebo. W południe nadleciała chmara rosyjskich samolotów. Przelatywały te samoloty i patrzymy, że coś tam miga w powietrzu. Okazało się, że Ruscy rzucili ulotki i na tych ulotkach była narysowana mapka, gdzie stoją wojska rosyjskie, gdzie stoją niemieckie, gdzie jest obóz i było napisane ultimatum: jeżeli do godziny 12 w nocy się Szwaby nie poddadzą, to zrównają z ziemią, wszystko. I cały obóz, wszyscy, którzy siedzieli, modlili się i czekali, co z tego będzie. Po południu zamiast cichnąć te wystrzały, te kanonady, to się nasiliły. Godzina 9.00 walą, 10.00 walą, 11.00 jeszcze bardziej nasilają się wystrzały. I godzina 12.00 – jeszcze kanonada niesamowita, ale po 12.00 tak jakby coś zelżało. W ludzi wstąpiła otucha, nadzieja, że, że może jednak wyjdziemy stamtąd. No i rzeczywiście. Godzina 1.00 w nocy – już tylko pojedyncze strzały było słychać. Godzina 2.00 – już cisza. Z samego rana, nie wiem, która to godzina była – 5.00, może 6.00. Patrzymy – idzie dwóch bajcow Ruskich. Prowadzą rowery i przechodzą obok. Akurat nasz barak był, tu drugi i zaraz była główna brama wejściowa do tego obozu. I tam stał niemiecki wartownik. Tych dwóch bajców podeszło do tego wartownika Ten wartownik zasalutował jeszcze i oni się zapytali, gdzie jest komendantura. Wartownik im wytłumaczył, gdzie. Zasalutowali i poszli tam. W pewnym momencie widzimy, że tego wartownika niemieckiego nie ma. Czy on gdzieś zwiał, czy jego tam załatwili, trudno mi powiedzieć. Jak zobaczyliśmy, że nie ma wartownika, to wszyscy na uraaa i w nogi z tego obozu.

Droga ze Sztutowa do Suwałk

Po oswobodzeniu obozu w Stutthof wszystkich więźniów, robotników Ruskie zgarniali i sortowali. Kto z Warszawy – to jedna grupa, kto z Poznania – druga grupa, z Krakowa – trzecia. No i nas też w kierunku Suwałk, Białegostoku zebrali i już – „Pajdziocie damoj”. No dobra to idziemy. Po drodze znowu zaczęliśmy kombinować, wpadłem do jakiegoś bambra, na strych – patrzę – rower stoi. Drugi. Tu bez koła, to koło gdzieś się znalazło i szybciutko skombinowaliśmy dwa rowery. Ojciec i ja. I zadowoleni, swoje bagaże, tłumok, który się miało na bagażnik, a samemu się siadło i się jechało. Ale podjechaliśmy może z 10 km. Stoi warta przy drodze. Z jednej i z drugiej strony bajec z pepeszą i mówią : „Kidaj maszinu”. Zabrali rower. Do rowu, do. A już w tym rowie, na poboczu, stos tych rowerów. No, zabrali, to zabrali; tłumok na plecy i idziemy dalej. No, idziemy dalej (kaszel). Drugi rower skombinowaliśmy, ale już teraz się trochę schytrzyliśmy, bo to… już z kół zdjęliśmy opony, dętki, tylko na samych tych obręczach. Na obręczach, to może nam nie zabiorą, bo to niekompletny rower, nie. A gdzie ta. Kilka kilometrów znowu stoją – warta przy drodze: „Kidaj maszinu”. Znowu zabrali. A już ubaw był, jak ci bajcy się uczyli jeździć na rowerze. Wielu z nich to w ogóle nie miało zielonego pojęcia, co to jest rower. Jak było napompowane, to w porządku, a potem już na obręczach jeździli. Dwóch trzymało za siodełko, jeden siadał i jechał, a oni z tyłu biegli i tak się uczyli jeździć na tych rowerach. No i nas do Elbląga zataszczyli. A w Elblągu była elektrownia, która zasilała tu całe tak zwane te Prusy Wschodnie. Stara elektrownia, która miała iść do likwidacji. A obok była wybudowana elektrownia nowiutka, spod igiełki, jeszcze nieużywana. No i nas tam zapędzili do rozbierania tej elektrowni. Te maszyny, tę elektrownię rozbieraliśmy. Podstawiali wagony towarowe i takie paki z drzewa, jak dwa nasze pokoje i w te paki ładowali maszyny, urządzenia elektrowni, na pociąg i to wszystko do Związku Radzieckiego. Chyba z miesiąc przy rozbiórce tej elektrowni pracowaliśmy. I znów idziemy „damoj”. Tam cała gromada ludzi z Suwałk i tu z tych okolic. Znowu zaczęliśmy po tych bambrach szukać następnego roweru. No i znaleźliśmy. I tak od Elbląga do Suwałk to cztery rowery nam zabrali. Ostatni rower nam zabrali już w Raczkach, na byłej granicy polsko-niemieckiej Stamtąd już kawałek, kilkanaście kilometrów od Suwałk. Przyszliśmy pieszo. Akurat trafiliśmy do, do domu na Jana, na 20 czerwca.

Przybycie do Ełku

Do Ełku trafiliśmy w 1945 roku. Pod jesień pracy w Suwałkach nie było, bieda. Miasto wyniszczone, „wynędzniałe”. A wiedzieliśmy, że tutaj, na tych terenach bambry, ludność, która uciekała, cały swój dobytek przeważnie zostawiała. No to jakie wyjście? Jedziemy. Na Ziemie Odzyskane tak zwane. No i wynajęliśmy gospodarza jednego z wozem z okolic Suwałk. On się chętnie zgodził, bo liczył na to, że jak przyjedzie tutaj, to zrobi szaberek jakiś. Przecież tutaj maszyny, meble – wszystko zostało. Tata dostał pracę na kolei jako dróżnik. Na przejazdach. Na Szybie są dwa teraz przejazdy. Jeden pod samym lasem, a drugi bliżej. To na tym pierwszym przejeździe stoi jeszcze ten budynek. Tam nas zakwaterowali i mieliśmy domek do swojej dyspozycji. Tata obsługiwał szlabany, jak przyjeżdżał pociąg.

Zydlung

Następnie zamieszkaliśmy przy Emilii Plater, w tych domkach jednorodzinnych. Dawniej nazywało się to Zydlung. To taka dzielnica robotnicza – jednorodzinne domki. I dzisiaj jeszcze tam stoją. Na Emilii Plater 4. Tam był domek jednorodzinny, kawałek szopy przy tym, chlewek, ubikacja obok domu, w tym takim chlewku. No to tam żeśmy zamieszkali. Jak mieszkaliśmy na Emilii Plater mieliśmy kawałek działki, ogródka. Ojciec kilka inspektów założył. Się sadziło ziemniaczki, kawałek na buraczki, na sałatkę w inspektach. Mama hodowała zawsze świniaki, bo chlewek mieliśmy. Zawsze jednego dwa świniaczka. Z ogrodu było żarcie. No a chleb, to wiadomo, to już trzeba było kupić. I krówkę mięliśmy też taką czerwoną polskiej rasy. Przy tej całej hodowli były kury, i był kogut. No jak są kury to i musi być kogut.

Szaber Armii Czerwonej w Ełku

Ełk po okresie powojennym wyglądał był w stanie opłakanym. Po działaniach wojennych niewiele było zniszczeń. Ale potem, jak bajcy tutaj weszli, a to była zima i który trochę zmarzł rozpalał ognisko w chałupie i się grzał. Oni nie mogli przeżyć, że mają zostawić to Polakom. Woleli spalić, żeby nikt z tego nie korzystał. Większość budynków, które zostały popalone, zniszczone, to było właśnie dzięki naszym sojusznikom. Przecież tutaj od Rydza w tej chwili na Armii Krajowej aż do dworca, cały ten chodnik po prawej stronie był zastawiony meblami, szafami, tapczanami, motorami, silnikami, rowerami. I to wszystko Ruscy ładowali na pociągi i wywozili do siebie. Szaber był niesamowity. Początkowo z Emilii Plater żeśmy chodzili aż pod Regielnicę, pod Regiel, bo tam była taka polana. A ponieważ Ruscy pędzili stada krów poniemieckich do granicy to na tej polanie był taki popas, przystanek. To chodziliśmy tam doić krowy, żeby mleko mieć. Stado liczyło 40- 50 sztuk, no to oni i tak tego nie zużyli, te krowy były zapuszczone, a my mieliśmy korzyść, bo mieliśmy mleko.

Harcerstwo

W 1945 roku zacząłem swoją pierwszą edukację. Zacząłem od V klasy, ponieważ byłem już przerośnięty. Robiłem w jednym roku V i VI klasę. Oczywiście coś musiałem działać, coś musiałem robić. Działałem najpierw w harcerstwie. Byłem zastępowym, potem przybocznym. Dosłużyłem się odznaki „ćwika”. „Ćwik” to był krzyż harcerski ze złotą lilijką w środku. Ale nie było to trwałe, bo nasze władze komunistyczne reakcjonistycznego Związku nie mogły znieść i rozwiązali harcerstwo. No jak rozwiązali harcerstwo, trzeba był gdzieś indziej zacząć działać.

Pierwsze starania o pracę w ZMP

Ponieważ udzielałem się w sporcie, byłem czynnym zawodnikiem, uprawiałem lekkoatletykę, siatkówkę, koszykówkę, piłkę nożną. To taki znajomy mój pracował w Urzędzie Miasta, w dziale sportowym. Mówi: „Wiesz, ja ci mam dobrą robotę.” Mówię, – „jaką?”. Mówi: „W Zarządzie Powiatowym ZMP – mówi – potrzebny jest instruktor do spraw sportowych. A że ty jesteś tym sportowcem to kandydat jesteś idealny. Facet mówi tak: „Słuchaj, ty jak pójdziesz na rozmowę do przewodniczącego…” A Związek ten Młodzieży Polskiej mieścił się w tym budynku, pierwszy, który jest po prawej stronie Armii Krajowej przy dworcu. Zachodzę do tego faceta na rozmowę. „– Cześć.” „- Cześć kolego.” No to ja tu się przedstawiłem: „Chodkiewicz jestem.” – „Co robicie?” Mówię, że jestem zawodnikiem, że uprawiam sport, jestem instruktorem. „Ooo, to nam taki potrzebny jest” – odpowiedział. Ale ten facet, który mi powiedział o tej pracy, mówił tak: „Słuchaj, jak ciebie tam zapyta, czy ty chodzisz do kościoła, to powiedz, że nie”. No i ja z tym nastawieniem poszedłem. Rozmowa już przebiegła pięknie. On zadowolony, ja zadowolony. „- Oj, taki nam człowiek potrzebny. Nadajecie się na to stanowisko.” „- No to cześć.” „- Cześć.” Ja do drzwi. On: „Halo, halo, słuchajcie, a wy do kościoła chodzicie?” Mnie zamurowało. Myślę sobie… Coś mnie tknęło. „ – Chodzę”. Jak ja powiedziałem, że chodzę do kościoła,to on odpowiedział „my zobaczymy jeszcze. Damy wam znać.” I tak się skończyło moje pierwsze starania o pracę.

Miejskie Przedsiębiorstwo Remontowo – Budowlane

Ja, niestety, przez pół roku chodziłem od instytucji do instytucji. I roboty znaleźć nie mogłem. W końcu też przez znajomość tego w MPRB w Ełku. To było Miejskie Przedsiębiorstwo Remontowo – Budowlane. Mieściło się na Kościuszki na vis a vis Chopina. To teraz już tam bloki stoją. I w tym MPRB, mieli też kilka koni, wozy, bo o samochodach się nie śniło jeszcze w tym czasie. Materiały, cegły, żwir się dowoziło na budowę tymi wozami. na Tam byłem referentem, kierownikiem transportu. Miałem, miałem kilku wozaków do dyspozycji no i rozdzielałem, gdzie co zawieźć, gdzie dowieźć. No i tak się zaczęła moja pierwsza praca wtedy.

Działalność sportowa, praca w roli trenera Mazura Ełk

Najpierw jako zawodnik grałem w Ełku, w „Mazurze” występowałem, walczyliśmy nawet w mistrzostwach Polski. To była III liga w tym czasie. Jako mistrzowie powiatu ełckiego uczestniczyliśmy w mistrzostwach Polski. Najpierw jako zawodnik, a potem już jako trener. Początkowo jako trener żeńskiej drużyny. I w tej żeńskiej drużynie właśnie znalazła się moja żona. Potem trenowałem najpierw trampkarzy, piłkarzy nożnych „Mazura”, potem juniorów, następnie trenowałem trzecioligową drużynę „Mazura”. Oczywiście, walczyliśmy nawet o wejście do II ligi. W tym czasie zupełnie sport rządził się innymi prawami. Dzisiaj wszędzie rządzi pieniądz. Jak się nie ma pieniędzy, to się nie ma ani sportu, ani wyników, ani działalności. A my kiedyś to robiliśmy za… frajer. Jechaliśmy na mecz trzecioligowy do Warszawy. Z „Marymontem” wtedy graliśmy. To się jechało samochodem ciężarowym, tzw. lublinem wypożyczonym z POHZ-u w Ełku i na tym samochodzie ciężarowym było zasłane sianko i na tym sianku żeśmy zasuwaliśmy do Warszawy na mecz. Wtedy nawet obiadu nikt nie postawił. Trzeba było z domu wziąć kanapkę własną i z tym się jechało do Warszawy grać mecz. Takie były czasy.

Sport w Ełku

Oczywiście życie sportowe się inaczej przedstawiało w tym czasie. W tym czasie był klub „Mazur Ełk”, „Kolejarz”, „Gwardia”, która zrzeszała milicjantów. „Mazur” to była kiedyś drużyna wojskowa, żołnierze. „Kolejarz”, była „Spójnia”, było „Ogniwo”, był „Start”, „LZS”. Było chyba z osiem, dziesięć klubów. A teraz są dwa.

Zabawy na przystani i bikiniarze

A bawiło się na zabawach szkolnych. Były zabawy organizowane nad jeziorem, na przystaniach. Przystanie to były z desek wybudowane na wodzie, na jeziorze. I tam orkiestra grała i tak się bawiliśmy. To były zabawy wszelkiego rodzaju ludowe, na wolnym powietrzu. Zwłaszcza na 1 maja. Wtedy już orkiestra grała i towarzystwo w tany dawało. Oczywiście wtedy było modne ubiory bikiniarskie. Tak, już jak ktoś miał pantofle czy buty na takiej grubej podeszwie i skarpetki w paski, kolorowe oraz wąskie spodnie to nazwany był bikiniarzem. To było gnębione przez władze, niemile widziane – bikiniarz.

Święto 1 Maja

Na 1 maja trzeba było obowiązkowo chodzić. Na przykład w szkołach, w zakładach pracy, to przychodziło się i podpisywało listę obecności. Przydzielali szturmówki, flagi, transparenty i trzeba było iść, nie było siły.

Zabawy zakładowe

W szkołach od czasu do czasu robiło się zabawy. Potem już jak byłem przewodniczącym rady zakładowej to w zakładzie pracy urządzaliśmy. Karnawałową zabawę, bal maskowy. Ja jako przewodniczący organizowałem, naturalnie robiło się na takiej zabawie konkursy, nagrody się dawało. Jeśli chodzi o takie życie rozrywkowe to trzeba przyznać, że było, było – owszem. Oczywiście w innym charakterze to się organizowało, i działało, a inaczej dzisiaj to wygląda.