Przybycie do Ełku

Fragmenty do czytania

Relacja Bohdana Iglickiego:

Przyjechaliśmy tutaj szesnastego, tu mam siedemnasty lipiec czterdziestego piątego roku. Bo była możliwość, powstały urzędy repatriacyjne na tamtych terenach. Ojciec się zgłosił szybko do takiego urzędu i dostał jakiś taki świstek, że możemy tutaj przejechać przez granicę obecną. Z tym, że w związku z wywózką, a wiedzieliśmy, że Sowieci nie popuszczą, prędzej czy później pojedziemy tam dalej, no to za walutę wtedy obowiązującą, to znaczy za samogon dogadały się cztery rodziny stamtąd. Między innymi żona komendanta posterunku policji, tacy znajomi, i za wódkę Rosjanie, żołnierze przewieźli nas z Grodna tu, do Ełku. Chodziło o to, żeby nie zostać tam, bo wiedzieliśmy, że prędzej czy później to pojedziemy. I co się okazuje, że te osoby, które zostały, były z nami w transporcie, zostały tam, no to w czterdziestym siódmym roku pojechały znowu na Syberię. To już nam się upiekło…

Relacja Jarosława Kamińskiego o przyjeździe z Białegostoku do Ełku z transportem wojskowym w 1945 roku:

Naprzeciw tego lokum, które zamieszkiwaliśmy był WKR wojskowy i oni poszukiwali ludzi, którzy perfekt znali język rosyjski. Ojciec znał perfekt rosyjski, ponieważ z Syberii pochodził, szkołę ukończył tam. Sprawa była, że „do Ełku ma przyjechać jednostka wojskowa z Białegostoku i musimy kilka samochodów wysłać i rekonesans zrobić. Jakie to lokum, gdzie to jest i tak dalej”. Ojciec wziął jeszcze kolegę swego, który też perfekt znał język rosyjski i oni też nas zabrali. Ja byłem i jeszcze tam dwóch kolegów. Trasa z Białegostoku do Ełku to na każdych rogatkach Rosjanie. Nikogo nie puszczali. Ponieważ te trzy samochody były z chorągiewką polską i było gdzieś 20 czy 30 żołnierzy polskich z bronią jako obstawa, kilku oficerów i był jeden z KGB czy skąd, Rosjanin, bo musiał być i on miał glejt, że go na tych rogatkach przepuszczali. Tych rogatek to było dużo, ale co ratowało wszystkich – ratował bimber. Ponieważ ojciec doskonale znał psychikę Rosjan, więc mówił bierzcie jak najwięcej. Kiedyś nie było półlitrówek, a były litrówki, takie duże butelki, jeszcze przedwojenne i one były napełniane tym bimbrem, a bimbru strasznie dużo pędzili na tych starych terenach, u nas w Polsce. Za wódkę wszystko się dostawało. Więc wzięli kilka gąsiorów takich po winie. I to wszystko do samochodów, przykryli brezentem.

Ja pamiętam myśmy też siedzieli, to nieraz nas zakrywali żeby nie widać było. Nie wiem czy to w Osowcu, czy gdzieś, tam potrójne były zasieki i nikogo nie puszczają. Strzelają z pepesz. I z nami ten komunista wyszedł, zaczął gadać, ojciec też mówił. Jak zobaczyli, że gadają po rosyjsku, zapytał „a czemu oni jadą”. Myśmy w ogóle się nie wtrącali, ale nas to ciekawiło, strzelanie, zbieraliśmy łuski po wystrzelaniu. No i później dogadali się tam jakoś, dali im tej wódki. To oni kazali pić wszystkim. Oni nie pili z kieliszków, tylko mieli stakan tak zwany, to jest szklana taka, albo z manierek. Nie powiem bardzo dobre jedzenie mieli wtedy, Amerykanie im dawali. To były w puszkach, bekon tak zwany skręcany, albo tłuszcz i takie skwary. No to jedzenie niesamowite. No i kasza jaglana była. No i pamiętam, na jednym jakoś puścili, zadowoleni kazali pić. Tam nie było trzeźwych, nigdy. No to oni niby rozmawiali i tę wódkę za siebie, za siebie, no bo kto by to wypił, toż to paliło jak nie wiem, a oni to wypijali. I jakoś przybyliśmy tutaj. Pamiętam, czy to było na Szybie, czy gdzieś może dalej. Też były te groźby, i nie puścili, ale tam trzeźwi byli, o dziwo. Dokumenty sprawdzali, zaglądali, i mówi dlaczego tych rebionków bierzecie, toż to przecież strzelają, wojna. A wtedy ojciec z tym kolegą mówi: „A gdzie oni zostaną? Wszyscy zginęli to tylko on jest i te dzieci – wojna”. To pamiętam jak dali nam po gwiazdce rosyjskiej i jakieś odznaczenia, no i tak żeśmy dojechali do Ełku.

Relacja Jarosława Kamińskiego o pierwszych wrażeniach po przybyciu do Ełku:

Kiedy dotarłem do Ełku w 1945 roku nie wiem jaki był wówczas miesiąc, w każdym bądź razie było bardzo gorąco, ciepło, pełno liści na ulicach. Strzelanina wszędzie i jak dziś pamiętam, dworzec był spalony. I to nieprawda, że cały Ełk był od razu spalony. Przy dużym kościele, gdzie jest teraz szkoła mechaniczna to tam pocisk spadł. Bo kilka pięter było zawalone. Jedynka, dwójka czerwona była splądrowana, ale o spaleniźnie nie można było mówić, bo tam tylko dach był spalony. No i pełno papierów, dokumentów, wszystkiego. To na Wojska Polskiego też była niespalona. Tam gdzie delikatesy teraz są małe, to część dachu była zwalona. I rogowy budynek koło dużego kościoła cały płonął. Ale to podpalone było. Nasze samochody jeździły szukać kamandira w Ełku. Na Armii Krajowej tam gdzie w tej chwili są te trzy bloki nowe, jadąc do stacji, po prawej stronie. To tych trzech bloków nie było, były piękne kamienice dziewiętnastowieczne. I tam w podwórku były takie domki z czerwonej cegły. One dłuższy czas stały, w tej chwili tam kioski są, bliżej koszar. Tam był jeden z kamandirów. My się strasznie baliśmy, siedzieliśmy w samochodach, ale zawsze tam coś niecoś widziało się. No i nas podejrzeli i zaczęli częstować tuszonką. Żeśmy sobie pojedli, a oni wojsko coś załatwiło.

Prezydium też było zajęte i mleczarnia. W mleczarni jeszcze zupełnie na chodzie były pasy transmisyjne, z baniakami na mleko, tylko puste. I tam Rosjanie stali i z „pancerek” strzelali do bramy mleczarni. A obok ten budynek co jest cały, to tam też Rosjanie byli i meble wynosili. W ogóle z całego Ełku meble zwozili i układali, jak jest ten skwer kolejowy, to powyżej parku jest rampa. To ta rampa od początku do wyjścia, to było gdzieś dwa no może mylę się, dwa trzy metry wszystko było założone meblami. I pianina, i fortepiany, i kredensy, i rowery, i co tylko chcąc. W prezydium pamiętam na schodach siedzieli i grali. A wewnątrz karabiny stały, pełno siana, ogień i grzeli sobie tam jedzenie, wewnątrz budynku.

Relacja Władysławy Jankowskiej o przybyciu do Ełku w 1954 roku:

Do Ełku przyjechałam w pięćdziesiątym czwartym roku. Ślub wzięłam, w swojej wsi. Z chłopakiem z Ełku, no i później się przeprowadziłam do Ełku. Warunki były marne, mieszkań nie było. Takie były wszędzie warunki, że niech Pan Bóg broni. Mieszkań nie było w ogóle. Zaczęli budować, parę lat później, jak spółdzielnia nastała. To wtenczas trochę się zwiększyło. No to można było w zakładzie pracy złożyć o pożyczkę. Jak ja bym wzięła pożyczkę na mieszkanie – siedem tysięcy – to resztę zakład dopłacał i ja dostawałam już mieszkanie. Ale ja tak nie zrobiłam. Dzieci się uczyły to ja nie mogłam pozwolić sobie, żeby wziąć pożyczkę. Mieszkaliśmy u męża rodziny, to tam mały kąt był. To i teściowa mieszkała, i trzech braci, i ja miałam dzieci, i tamci mieli dzieci. Było ciężko, później męża nie było jakiś czas. Dwa lata prawie nie było. To ja z dziećmi mieszkałam, to jeden był u moich rodziców, a drugi ze mną był.