II wojna światowa

Fragmenty do czytania

Relacja Jerzego Chodkiewicza o robotach przymusowych pod Gołdapią:

Starszego brata Niemcy w łapance złapali i w 1944 roku wywieźli do Niemiec na roboty przymusowe. Ojca też zgarnęli i wywieźli, z tym, że ojca wywieźli na roboty przymusowe do takiej brygady niemieckiej, która obsługiwała zaplecze frontowe. Wykorzystywali tych robotników do kopania rowów, okopów, umocnień, tak jak się front przemieszczał, tak samo i robotnicy. Była taka brygada z Suwałk, około 120 osób i oprócz tego obsługa niemiecka, która się tym zajmowała, nadzorowała i pilnowała. No oczywiście, to była taka organizacja, z niemieckiego Organisation Todt. To byli faceci, którzy już w starszym wieku, którzy już nie nadawali się na pierwszą linię frontu. Byli umundurowani, uzbrojeni no i nadzorowali nas. Jak tatę wzięli, to wywieźli za Olecko, pod Gołdap. I tam w takim majątku ich kwaterowali i tam kopali szańce, okopy. Po kilku miesiącach była taka sytuacja, że jedna z pań z Suwałk, matka syna, który też tam trafił razem z tatą, wybierała się do niego w odwiedziny by zawieźć mu bieliznę czystą, żywność, jaką się skombinowało. No i mama się dowiedziała o tym i padła taka propozycja, żebym ja z tą kobietą też pojechał do taty. Dla mnie to była frajda w tym czasie pojechać. No i żeśmy rzeczywiście się wybrali. Wziąłem bielizny trochę na zmianę dla taty, trochę skombinowaliśmy jedzenie i wyjechaliśmy z Suwałk do Olecka, który w tym czasie nazywał się Treuburg, z niemieckiego. Do Olecka wyjechaliśmy ostatnim pociągiem, który z Suwałk wyjechał w tę stronę. W Olecku wysiedliśmy na dworcu. Wychodzimy na zewnątrz z dworca na ulicę. Co robić? Do Gołdapi kawał drogi. Już żadnej komunikacji nie było. No to trzeba iść pieszo. No i wyruszyliśmy z Olecka na pieszo pod Gołdap, tam, gdzie oni kwaterowali. Mamę tego mężczyzny wciągnęli na listę i zaprowiantowali. No ale ja… pętak, do roboty takiej się jeszcze nie nadawałem. Szczęśliwym takim trafem w tej brygadzie był człowiek z Suwałk, który był szewcem. Ja się załapałem do tego szewca i zostałem jego pomocnikiem i na takiej podstawie mnie też wciągnęli na listę i zaprowiantowali. Wtedy legalnie otrzymywałem śniadanie, ten obiad i kolację.

Relacja Jerzego Chodkiewicza o ucieczce Niemców z Prus Wschodnich:

Jesień się zbliżała, na polach wykopki. Jak się front posuwał, to i nas wycofywali. I tak dotarliśmy aż do Zalewu Wiślanego. Nad Zalew Wiślany dotarliśmy gdzieś tak około połowy lutego. Oczywiście, zima wtedy była okropna, sroga. Mrozy były duże, drogi zawiane, między innymi tam i przy odśnieżaniu dróg nas wykorzystywali. Ani ja tam, ani rymarz, ani szewc nie uczestniczyliśmy w polu, tylko pozostała załoga. Oczywiście, noclegi mieliśmy gdzieś w stodole, w chlewie, w oborze. Szczęśliwie, jak się trafiło w jakimś majątku do obory, gdzie stały krowy. W takiej oborze było cieplej i przyjemniej. Nowy Rok w czterdziestym piątym roku też pamiętam. I czas, kiedy obchodziliśmy pierwszą Wigilię i Święto Bożego Narodzenia. Nie wiem skąd nasza załoga, ci ludzie wykombinowali, ale było trochę i jedzenia, i drzewko było, i podzieliliśmy się opłatkiem z chleba. No i frajda była, jak w czasie tych świąt nadlatywały rosyjskie samoloty i bombardowały niemieckie stanowiska. Także takie momenty utkwimy mi w pamięci. W połowie lutego dotarliśmy do Zalewu Wiślanego i mieli nas transportować przez tę zatokę, która liczyła 12-13 km. Z tym, że była zamarznięta w tym czasie. Lód był dosyć gruby, bo zima była sroga. I przez ten lód te 12 – 13 km szło: wojsko, samochody, działa, armaty, czołgi – wszystko na tę Mierzeję Wiślaną. I na tej Mierzei Wiślanej mieliśmy budować molo i do tego mola mały przypływać niemieckie statki i wojsko, ludność cywilna, która uciekała, miała być ładowana na statki i wywożona do Reichu, do Niemiec. Tym lodem taki rząd, przeważnie jeden za drugim – wozy, samochody, armaty i między innymi cywile. Taki sznurek na tym lodzie. I cały czas, jak się szło tym lodem, to rosyjskie samoloty nadlatywały i z działek pokładowych po tych wojskach niemieckich, po tych cywilach, kto tam szedł, no to obrywał. Jak tylko tak nadlatywała eskadra samolotów i zaczynała strzelać, to wszystko plackiem na ten lód padało. No ale po kilku kilometrach już tak się przyzwyczailiśmy do tego, że strzelali czy nie strzelali, to to już tam nikt nie padał, tylko szedł tym lodem. Trafią to trafią, nie trafią, to też dobrze. No i dotarliśmy do tej mierzei, na ten półwysep. W tej chwili to chyba nazywa się Świętomiejsce [obecnie Mamonowo w obwodzie kaliningradzkim], bo po niemiecku nazywało się Heiligenbeil. Tam było miasto Pillau [obecnie Bałtyjsk w obwodzie kaliningradzkim] i 13 km od tego Pillau na ten półwysep się dostaliśmy. Naturalnie, na tym półwyspie las, drzewa. Ten półwysep liczył od kilometra do tysiąca dwustu metrów – tysiąca pięciuset. W tym lesie zakładaliśmy obozowisko. To robiło się w ten sposób, że jak wóz konny był, to na ten wóz kładło się z jednej, z drugiej strony żerdzie, drzewo i to się nakrywało mchem i się wchodziło i tam się nocowało. No a w międzyczasie budowali ten pomost, to molo. Początkowo pod tymi wozami żeśmy nocowali, a potem już na spadzie wybudowaliśmy taki jakby bunkier wkopany w ziemię. Grube kłody drzewa ustawiali w kwadrat, na wierzch też drzewo te kładli i potem jeszcze to przykryliśmy ziemią i mchem, tak, że to wyglądało jakby nic nie było. Potem pamiętam takie fragmenty, jak niemieckie okręty przepływały w jedną i drugą stronę, to też w międzyczasie eskadry samolotów rosyjskich nadlatywały i bombardowały te okręty. Też kilka razy widziałem, jak nadleciała eskadra samolotów. Płynie okręt. Gdzieś z 300- 400 m do brzegu było, doskonale widać na wodzie. No i nadleciała eskadra, rzucili bomby na ten statek. Słupy wody – statku nie widać, już myślałem, że został trafiony, że zatonął. Woda opadła, patrzę – statek dalej płynie. To też była dla nas frajda, jak widzieliśmy takie obrazki, że te samoloty Niemców bombardują. Ale tak się złożyło, ze już nie zdążyliśmy wybudować tego mola.

Relacja Jerzego Chodkiewicza o pobycie w obozie Stutthof w 1945 roku

Niemcy nie mieli już co zrobić z nami i ruszyliśmy całym oddziałem do Stutthofu. Stutthof po niemiecku, a teraz jest Sztutowo. I tam był obóz koncentracyjny. Tam siedzieli Polacy i Ruscy – tak, jak w obozie koncentracyjnym. Z tym, że w tym czasie tych właściwych więźniów stamtąd usunęli i nas wszystkich do tego obozu. W tym obozie to już były baraki. I przy każdym takim baraku długim, z tyłu była wybudowana tzw. latryna, to jest ubikacja. Jak szliśmy do tego obozu, to strasznie było kiepsko z wyżywieniem. Wojskowe chleby były. Taki chleb dostawaliśmy na 16 osób. Na śniadanie i na kolację. A na obiad to czarna kawa, jakaś tam zupka w menażkę i to było wszystko. Zanim my tam dotarliśmy do tego obozu, to kilka dni zeszło. Byliśmy wykończeni, wycieńczeni i głodni niesamowicie. No, ale wpakowali nas do tego obozu i pamiętam pierwszy obiad. Tak jakoś po południu wtedy nas tam zostawili i przyjechała kuchnia. Wóz, na wozie taki kocioł wojskowy, duży. No i między innymi ja tam, w kolejkę, po ten obiad. Zadowolony, że człowiek coś zje. A ta zupa to wyglądała w ten sposób, że to były tak same obierki i woda – i nic więcej. No i ja zadowolony z tą menażką do ojca przychodzę. Wzięliśmy łyżkę do buzi. Nie dało się tego jeść. Ani krzty soli, żadnego smaku. Ale na drugi dzień, niestety, trzeba było i to zjeść. W samym obozie, mieliśmy jeden chleb na 32 osoby. Jedną bułkę chleba. Już po kilku dniach rozwolnienie człowiek takie miał, że ganiało co rusz. To już o własnych siłach z tego baraku do wyjścia do tej latryny już nie dałem rady dojść, już musiałem się ściany trzymać. A oprócz tego wszy niesamowite. Jeszcze wcześniej, jak żeśmy szli, w trakcie tego marszu, to też wszy dawały się we znaki. A już najgorsze, to były, jak były w skarpetkach, w trzewiku. A ratowaliśmy się w ten sposób, że się zdejmowało całe ubranie z siebie, rozpalało się ognisko, w wiadrze zagotowywało się wodę i wrzucało koszulę tam, spodnie, spodenki i tak dalej. Się wygotowało to i 2 – 3 dni był spokój. Ale po 3 – 4 dniach znowu. A już jeden taki to – to do dnia dzisiejszego mi w oczach stoi. Już byliśmy w tym obozie i na podłodze, na takich dechach trochę tam siana czy słomy było i na tym się spało. Facet zmarł przy nas, zaraz obok nas leżał. Leżał tak na boku, miał rozpruty rękaw i z tego rękawa taki sznurek wszy. Takie białe, jasne takie wszy. No i tak w tym obozie nam się ten żywot ciągnął. Ale już pod Sztutowo doszły wojska rosyjskie, a za tym obozem w lesie stały wojska niemieckie. I tak dzień w dzień była kanonada w jedną i w druga stronę całymi dniami.

I moment jeszcze pamiętam, jak była niedziela z 8 na 9 maja 1945 roku. Była niedziela, słońce, bezchmurne niebo. W południe nadleciała chmara rosyjskich samolotów. Przelatywały te samoloty i patrzymy, że coś tam miga w powietrzu. Okazało się, że Ruscy rzucili ulotki i na tych ulotkach była narysowana mapka, gdzie stoją wojska rosyjskie, gdzie stoją niemieckie, gdzie jest obóz i było napisane ultimatum: jeżeli do godziny 12 w nocy się Szwaby nie poddadzą, to zrównają z ziemią, wszystko. I cały obóz, wszyscy, którzy siedzieli, modlili się i czekali, co z tego będzie. Po południu zamiast cichnąć te wystrzały, te kanonady, to się nasiliły. Godzina 9.00 walą, 10.00 walą, 11.00 jeszcze bardziej nasilają się wystrzały. I godzina 12.00 – jeszcze kanonada niesamowita, ale po 12.00 tak jakby coś zelżało. W ludzi wstąpiła otucha, nadzieja, że, że może jednak wyjdziemy stamtąd. No i rzeczywiście. Godzina 1.00 w nocy – już tylko pojedyncze strzały było słychać. Godzina 2.00 – już cisza. Z samego rana, nie wiem, która to godzina była – 5.00, może 6.00. Patrzymy – idzie dwóch bajcow Ruskich. Prowadzą rowery i przechodzą obok. Akurat nasz barak był, tu drugi i zaraz była główna brama wejściowa do tego obozu. I tam stał niemiecki wartownik. Tych dwóch bajców podeszło do tego wartownika Ten wartownik zasalutował jeszcze i oni się zapytali, gdzie jest komendantura. Wartownik im wytłumaczył, gdzie. Zasalutowali i poszli tam. W pewnym momencie widzimy, że tego wartownika niemieckiego nie ma. Czy on gdzieś zwiał, czy jego tam załatwili, trudno mi powiedzieć. Jak zobaczyliśmy, że nie ma wartownika, to wszyscy na uraaa i w nogi z tego obozu.

Repatriacja z Wilna do Białegostoku

Do Ełku to bezpośrednio nie dotarłem. Ale w 1945 roku transportem repatriacyjnym. Było około 45 wagonów i myśmy byli załadowani w Wilnie z docelowymi stacjami trzema. To były stacje Poznań, Toruń, Bydgoszcz. Tak ustalone było, ale z chwilą osiągnięcia Białegostoku, niestety, kamandir – Rosjanin, powiedział: „zdzies u was Polsza”, pozrywali wszystkie napisy, gdzie mamy jechać i kazali szybko się rozładowywać, ponieważ czym prędzej, wieczorem, czy na drugi dzień rano ten transport pusty musiał jechać z powrotem do Wilna po następnych. I tak faktycznie było. Nasi tam nic nie mieli do gadania, bo wszystko było obstawione wojskiem rosyjskim. W Białymstoku mieliśmy krewnych, ale Białystok był bardzo zniszczony. Tam o mieszkaniu, o barakach to nie było żadnej mowy, ale była tak instytucja PUR, to jest urząd repatriacji. I oni opiekowali się właśnie repatriantami. Wiadomo, dawali obiad, gdzieniegdzie wskazywali, szukali znajomych, bo nie każdy wiedział, gdzie mieszkają, bo to przecież jeszcze wojna. Maj to dopiero był koniec wojny. A to było trochę wcześniej i trochę później. Wszędzie strzelanina, a repatriacja musiała być bardzo szybko przeprowadzona, ze względów politycznych. No i każdy jakoś był upchany. Nam przydzielono taki budynek, który dach miał, ale okien nie miał. Codziennie po parę osób nam dokwaterowywano. Gotowanie na zewnątrz się odbywało, a w domu tylko spanie. Trzeba było dyżury pełnić z butami, bo takie szczury chodziły, żeby je zabijać. To była ulica bodajże Żabia, nad Białką, to same gruzowisko było, gdzieniegdzie tylko parę domków. Światła też nie było, ale na przeciwko uruchomiona była fabryka włókiennicza i oni tam palili światła od rana do nocy, także wieczorem światło było u nas.