Edmund Czepułkowski

Karta ewakuacyjna

E.Cz.– A w międzyczasie okazało się, że się odbyła Jałta słynna. Na przełomie styczeń luty 1945 r. i w prasie się ukazało, że tamte tereny będą należały… część. Pas ten dawny przygraniczny do Litwy, a reszta do Białorusi. A my Polacy powinniśmy wyjeżdżać do Polszy. Ja nie czekałem. Ojciec nie chciał. Wszyscy myśleliśmy, że tam jeszcze będzie Polska. To był dla nas szok… wielki. Ja się tam urodziłem, Ja tam mieszkałem. Ja tam żyłem. Tam moi dziadowie, pradziadowie, prapradziadowie. A teraz trzeba jechać i to nie wiadomo gdzie, dokąd. Były różne gadki, że to wszystko popalone, poniszczone, jakieś tam wil… wilkołaki jeszcze atakują. No ale mimo… dlatego… ojciec nie chciał. Ale ja postanowiłem, że pojadę i moja siostra Waleria miała narzeczonego, który przed wojną był już na trzecim roku prawa Uniwersytetu Wileńskiego im. Stefana Batorego. I ja z nim… on pracował również w tym przedsiębiorstwie leso transportnym hoziajstwie. Tak jak ja. On mnie nawiasem mówiąc załatwił tą pracę. 12 lutego 1945 r. pojechaliśmy do Święcian zapisaliśmy się na wyjazd do Polski, do Poznania. I dostaliśmy kartę ewakuacyjną, którą mam do dziś dnia.

Ewakuacja Nowe Święciany-Lidzbark Warmiński

E.Cz.– I ja się już poczułem, że ja jestem już na wyjeździe jakimś. Jakiś dokument mam, bo żadnego dokumentu nie miałem. No i tak to trwało. I przyszedł maj. Skończyła się wojna. Nie było już zagrożenia frontowego. Była również łapanka, ale tym razem już nie niemiecka tylko sowiecka. Tyraliera szła. Mnie zgarnęli w lipcu. Szczegółów nie podaję. Przetrzymywali jakiś czas w stodole grupę takich młodych ludzi jak ja. W sąsiedniej wsi odległej od mojej 6 kilometrów. Później zagnano nas pieszo do Staroświęcian. I co prawda byłem krótko przetrzymywany w piwnicy. Tam było pełno ludzi takich „lasistej” – z łapanki. Gadka szła, że trafimy na Wschód do odbudowy miast zniszczonych, spalonych przez młyn. Pierwsze dochodzenie. „Ze mną”. Wezwano mnie w poniedziałek pamiętam rano na dochodzenie. Wchodzę do sali. Siedzi młody człowiek, przystojny, w mundurze. Może ze 2 lata starszy ode mnie tzw. „śledowaciel” – dochodzeniowy, mówiąc po polsku. I widzę, że moje rzeczy, które mi przedtem zabrano leżą na stole. I ta karta ewakuacyjna moja leży. A on bardzo sympatyczny był „śledowaciel”. Patrzy się na mnie i uśmiecha, patrzy. Atmosfera dobra się zaczyna, dobrze się zaczyna. I rzeczywiście tak było. On tam pytał mnie, to tamto, dziesiąto. Już nie pamiętam szczegółów. W końcu… pod koniec mówi: „Ty Polak?”. Ja mówię „Polak”. „Toż Ty chocziesz w Polszu jechać?”. Ja mówię: „Chaczu”. „Czjort, Pobiraj” tak wsunął te papiery wszystko „Pajeżdżaj” i uśmiechnął się, rękę podał. I ja odetchnąłem. To był dzień akurat targowy. W poniedziałek wyszedłem. Znalazłem znajomego i przyjechałem do domu. Co z tymi innymi, co wtedy tam ze mną byli. Nie wiem. Jaki ich los? Czemu mnie tak potraktowano? Nie wiem. Pan Bóg uratował mnie. Gdyby mnie nie wypuścił, to bym pojechał na Wschód. Los by się zupełnie inaczej ułożył. To był lipiec. I we wrześniu. 17 września był już transport drugi święciański, na stacji w Nowych Święcianach. Składający się z 50 wagonów towarowych. Ja otrzymałem wizę. I tą kartę ewakuacyjną miałem. Przydział do wagonu. Ten narzeczony mojej siostry Jeśkiewicz Mieczysław i jeszcze jego jeden pociotek i mój kuzyn. Nas czterech. Znaleźliśmy się w wagonie. I dnia to była niedziela. To był 17 wrzesień. A myśmy w poniedziałek w południe 18 września… pociąg ruszył z Nowoświęcian do Polski. W tym transporcie jechał ksiądz. Przed odjazdem przeszedł rampą obok naszego wagona. Wagony prosił o to, abyśmy wszyscy zaśpiewali „Pod Twoją obronę”. Pociąg rusza i my rozpoczynamy początkowo głosem takim bardzo słabym, później coraz większym. Jeszcze jedna ciekawostka. Chcę tutaj powiedzieć. Mój ten … ten mój kuzyn – Michał Kieżun – młodszy ode mnie o 3 lata. Razem ze mną. Mieszkał obok w tej wsi. Razem należeliśmy do organizacji. Do AK. Razem przysięgę składaliśmy. Miał właśnie taką przygodę. W tym momencie, kiedy odjeżdżaliśmy. Ktoś jeszcze przed odjazdem, jeszcze pociąg stał, wpadł na pomysł, a no trzeba jakieś te wagony tak smutno wyglądające przybrać jakąś zielenią. A to wrzesień, jaka tam zieleń. Zaczęli się rozglądać, a obok była strażnica kolejowa, wartownia, obrośnięta dzikim winem. Dzikie wino, jeszcze w tym czasie było zielone. Jako najmłodszego wysłaliśmy z wagonu „Michaś ty leć”, urwij tam tych pare gałęzi. I on pobiegł posłusznie. I rwie te pare gałęzi, a wartowni wyszedł żołnierz litewski z karabinem i widzimy, że go złapał i pognał na wartownię. I trzymają. A pociąg już tuż tuż tuż. A Michasia nie ma. Walizka jest, a Michasia nie ma. I pociąg rusza, a Michasia nie ma. Ale widzimy wypuścili Michasia. Pociąg już jedzie a Michaś… My krzyczymy: „biegnij! biegnij! biegnij! biegnij!” Biegnie, biegnie kończy się rampa. Najwidoczniej, tak jak ja dziś rozumuję, maszynista obserwował, on widział tą sytuację i widzimy, że jednak Michaś szybszy od pociągu. I ręce wyciągnęliśmy i go złapaliśmy za ręce. I zerwaliśmy na podłodze leży Michaś. Michasia aż tak uratowaliśmy. Jak to los człowieka zależy od pewnych sytuacji takich. Później z nim rozmawiałem, pytałem jak tam było, co z nim się tam działo. Niedawno nawet rozmawiałem. On żyje, jest w Białymstoku. Trafił do wojska. Nawet się dosłużył stopnia podpułkownika. Taki jego był. On opowiadał, co tam. Tam jego trochę poszturchali i nawet posiniaczyli trochę kolbą pistoletu, ale kazali mu zapłacić jakieś tam pieniądze. Za szkodę jaką tam wyrządził. To szczęśliwie się złożyło, że tam był jakiś przedstawiciel, w tej wartowni, tej organizacji, która organizowała ten transport. Polak jakiś. No i tamten Polak… i Michaś jakieś miał pieniądze. Zapłacił tam jakieś odszkodowanie i wtedy go wypuścili. On jeszcze zdążył, jak to się dziś mówi, załapał się do wagonu. To co, to chyba pojechałem do Polski. Droga trwała. W poniedziałek wyjechaliśmy. W piątek byliśmy już w Lidzbarku Warmińskim. Z tym, że była przesiadka w dawnym Insterburgu, po stronie rosyjskiej, a obecnie w Czernichowsku. Tak się teraz nazywa Czernichowsk. Tam była przesiadka. Tam były dwa tory. Tak zwany tor szeroki i tor wąski. I była rampa. Tor szeroki z jednej strony, a tor wąski… nasz polski z drugiej. Wyszliśmy na rampę z bagażami. Był jakiś przedstawiciel …tam władz sowieckich. Sprawdzał listy i pozwolił na przechodzić do naszych, polskich wagonów. I przeszli. I przejechaliśmy granicę w Skandawie. Za Korszami jest taka granica. Stacja kolejowa towarowa nie osobowa, ale wtedy nas przewieźli. I trafiliśmy do miejscowości Sątopy. Przedtem to się nazywało Sadłowo w tamtym czasie. Staliśmy tam ładnych parę godzin. Nie wiedzieli, co z nami zrobić. Cofnęli do Korsz, Bartoszyce i do Lidzbarka. Lidzbark był ślepą stacją kolejową, tak jak do dziś dnia, bo tam później były tory na Ornetę, ale rozebrali na północ. Do dziś dnia, jeżeli tam kolej jeszcze jest … ślepa stacja. To był piątek. Nikt nie chciał wysiadać, bo Lidzbark był spalony całkowicie wręcz. Ale w sobotę już wysiedliśmy. I zaczęliśmy się rozglądać co dalej.

Pędzą krowy

E.Cz.– I ludzie robili, to co mogli. Każdy szukał, starał się jak chciał. A przy tej okazji były i różne rzeczy i szabrownictwo się pojawiło i różne inne… bo co? Były, jechały różne towary. Na rampach leżały maszyny rolnicze, meble leżały, różne rzeczy leżały nie wywiezione jeszcze. Bo jak zostały zajęte te ziemie to przez miesiąc czerwiec i lipiec i sierpień, dzień i noc, szły transporty z Zachodu na Wschód… kolejowe. Załadowane maszyny rolnicze, fabryki rozebrane w skrzyniach, w skrzyniach! Dzień i noc szły… I bydło w lipcu było gnane… bydło: konie, krowy… stada po 50, po 60 sztuk. Przez moją wieś szła taka, taka no… grupa grupa kołchoźników gnali chyba jakie 50-60 krów. I to było tak już zorganizowane, te krówki takie były zdyscyplinowane, że stado 50 krów szło taką o dróżką, która była 2 metry szerokości. I z jednej strony było żyto i z drugiej żyto, i ani kłosek nie dziubnęły, nie zjadły nie, nie. Szedł ten przewodnik po środku, coś tam mówił i to wszystko szło. Myśleliśmy, że nam to wszystko to wydepczą, te… Trafili na pole, gdzie było z hektar koniczyny, to tę koniczynkę taką młodą, stali obok i krówki te jadły, wyjadły do syta, położyły się odpoczęły sobie i później znowuż coś tam, obudzili je i szedł przez wieś normalnie, ani płot żaden nie został zniszczony, takie te krowy były zdyscyplinowane… coś wspaniałego. My pierwszy raz widzieliśmy takie krowy. To były krowy rasowe, czarno-białe, holenderki, to my takich nie widzieliśmy. A były byki takie, że.. takie jak jak łosie, takie poszły byki wysokie. Konie gnali też stado. To wszystko szło. Ale najgorsze to było, że że część no… część z tego bydła została dopędzona na miejsce, ale połowa po drodze padło. Bo wpadła choroba pryszczyca, szczególnie na krowy. I dużo krów padło, ale dużo… Ja się wcale nie dziwię, że że że w tedy zabierali, bo przecież front… Rosja była niesamowicie… Białoruś, Ukraina niesamowicie zniszczona. I trzeba było. Tylko można było to zrobić trochę inaczej. Bo jak ja przyjechałem już tu, to poszedłem na wieś, to nie tylko, że krów nie było… koni, ale ani psa ni kota. Kotów jeszcze parę było dzikich. Można było coś, niecoś zostawić tutaj przecież. A tu nic.

Pierwsze wrażenia z Warmii 1945 r.

E.Cz.- W sąsiednim wagonie była kobieta. Pamiętam nazwisko „Romanowska”. Z dzieckiem takim. Jeszcze roczku nie miała ta dziewczynka, bo jeszcze nie chodziła. I ona od Lidzbarku 12 kilometrów we wsi Krywiny była na robocie u Niemca. I teraz nie wiem skądś, jakim cudem, ona jechała na te gospodarstwo. I poszła do PUR-u, a PUR jej przydzielił, ponieważ ona była z dzieckiem i z walizeczką tylko, furmana i bryczkę. Jak ja się dowiedziałem, a ja znalazłem mapę już tego terenu. Znalazłem te Krywiny i tę osadę na tej mapie. To szczegółowa mapa była. I mówię do niej, do tego furmana, że ja bym chciał się przejechać razem. Zobaczyć ten teren. „A proszę bardzo. Miejsce wolne w bryczce.” Ja usiadłem i jechałem. I zobaczyłem teren, jakiego ja nie widziałem. Ziemie przebogate. Ziemniaki jeszcze miejscami nie wykopane. Pszenica jeszcze stojąca, albo leżąca nie skoszona. Skoszone stogi żyta i pszenicy. Domy murowane dachówką kryte, obory z czerwonej cegły, stodoły kryte dachówą, jakich ja nie wdziałem nigdy w życiu. I te 12 kilometrów ja jechałem tak i rozglądałem się. I z powrotem. Wróciliśmy już było ciemno. I to mnie… A ja chłop z dziada pradziada. To mnie to interesowało. Ja wyszedłem i wziąłem ziemi kawałek. Jak chłop bada ziemię? Bierze gródę ziemi i ściska w dłoni i patrzy. U nas na Wileńszczyźnie możesz cisnąć ile chcesz, im więcej ciśniesz tym bardziej między palcami się piasek sypie. A tu ściśniesz, gałka prawie, można powiedzieć, [nie zrozumiałe]. O…. i mnie się to bardzo spodobało i ja powiedziałem… Nas było czwórka. Tak jak mówiłem… chłopaków. Ja mówię: „ja tu zostaję.” Ten mój późniejszy szwagier, ten narzeczony on mówi: „a ja jadę do Poznania”. A ten Franek, mój…, u nas się tam przebywał, mówi „a ja z Tobą” ze mną. A ten kuzyn mówi: „I ja zostaję.” No to zostaje, no dobra. Ale wagony trzeba opuścić. Opuściliśmy wagon. Zajęliśmy pokoik z kuchenką. Znaleźliśmy od dworca jakiś, z 200 metrów, pusty budynek mieszkalny. I był pokoik i kuchenka. I myśmy we trójkę to zajęli. A ten mój… narzeczony mojej siostry, w czasie transportu spotkał sąsiadkę swoją, ze swoich okolic, która z synami, syn jeden 12 lat, drugi jakieś 9 lat… i z inwentarzem: krowę, klacz i dwa źrebaki. Też przyjechała. I ona kobieta, jaj mąż wywieziony na Syberię, syn był w Kałudze starszy – Artur. A ona, dwóch synów, krowa, klacz, wóz i kobieta i my. I ten ten ten… Mój późniejszy szwagier zapoznał nas i mówi słuchajcie: „możecie się trzymać razem, będziecie sobie potrzebni nawzajem”. I myśmy pomyśleli tak. Krowa jest to będzie mleko, a mleko to będziemy mieli życie. No i myśmy zawarli taki… taką ugodę niepisemną… niepisaną nigdzie tylko taką, słowną, umowną. Będziemy nawzajem się wspierać. No i zajęliśmy budynek taki. Ona z synami zajęła dwa pokoje z kuchnią, a przez korytarz my – trójka „zajęcy” – pokoik z kuchenką. No. No i skoro. Ja już przejechałem tam po tym terenie. Zobaczyłem. Mówię: „Ona ma krowę. Ona ma konia. Ona ma wóz. I nie wie, co z tym zrobić.” Ja mówię: „Wie Pani co, jedziemy tam i tam tą drogą. Zobaczymy, trzeba jakieś gospodarstwo wybrać. Nie będziemy w mieście przecież mieszkać – gospodarze”. I rano następnego dnia myśmy pojechali. I zaczęliśmy oglądać. Przepiękne gospodarstwa. Wszystko jest. Nic nie spalone. Nic nie zniszczone. Bierz się do roboty. Tylko nie ma inwentarza. Nawet częściowo maszyny rolnicze są. Częściowo zabrane już, a częściowo jeszcze są tu i ówdzie.

Zajmowanie gospodarstw

E.Cz. – Ale pożytek z tego, że upatrzyliśmy obok właśnie gospodarstwo. Ja dla siebie, a Pani Koziołowa dla siebie… a ten Franuś trzeci też dla siebie trochę dalej. No i przeprowadziliśmy się. Z tym, że przeprowadziliśmy się do jej gospodarstwa. Obok było moje, a Franka było trochę jeszcze dalej. No i zamieszkaliśmy tu razem. Była rodzina niemiecka. Dziadek z babką, czworo dzieci. Dwie dorosłe córki, jedna później zaraz zamarła. Dwoje dzieci mniejszych. I jedna dorosła córka mężatka z dziećmi, której mąż o nazwisku Lamkau był w wojsku. No, ale dom był duży, piękny dom, pomieszczeń było dużo. I myśmy tam zamieszkali. No i rozpoczęło się gospodarowanie, zaczęły się… Były buraki, były tego gospodarza. Były ziemniaki. Zaoraliśmy kawałek pola na żyto, bo to był jeszcze wrzesień. Pojechaliśmy do gminy. Dostaliśmy zboże na skrypt tak zwany dłużny. Trzeba było zasiać ze dwa hektary żyta. Tośmy to wszystko z Frankiem tym zrobili. No, ale czas płynie. Zima idzie. Buty mi się rwą już. Widzę, słoma mi z buta wychodzi. Bo chłop to zawsze słomę wkłada do buta, żeby sucha noga była. A to było w rejonie Stoczka Warmińskiego. Stoczek Warmiński. Gmina Kiwity. Pierwsza, jak myśmy się osiedlili, pierwsza niedziela, pierwsza msza w języku niemieckim w Stoczku Klasztornym była. Piękna była pogoda. To był gdzieś koniec września… na przełomie. I teraz jest i gdzieś w połowie.

Zatrudnianie urzędnika 1945

E.Cz. – Następnego dnia w poniedziałek postanowiłem pojechać do gminy się zameldować, bo byłem jeszcze nie zameldowany. Zajeżdżam do gminy. Wójta nie ma. Wójtem jest [nie wyraźne włademiak?] Pan Sarnowski. Sekretarzem jest Polak z Polesia Pan Michnowiec Jan lat 20 pare, absolwent Szkoły Podoficerskiej w Śremie, który trafił do niewoli niemieckiej i na Pomorzu u gospodarza cały czas wojny pracował. A teraz jest sekretarzem i obok gminy zajął gospodarstwo eleganckie, niemieckie razem z Niemcami. I jest sekretarzem. Ja poprosiłem o druczek. Dał mnie druczek. Ja go wypełniam. Pozycja jest … pisze „wykształcenie”. Ja piszę trzy klasy gimnazjum zgodnie z prawdą – dwie przed wojną i jedną w czasie wojny. On bierze druczek patrzy i mówi… Od razu do mnie przeszedł na „ty”. „To co Ty?” mówi: „Masz trzy klasy gimnazjum?”. Ja mówię: „Mam”. „A co ty tu robisz?”. „Nic”. „A no to chodź na mojego zastępcę… Pisz podanie.” Ja napisałem. „Masz zaliczkę”. I jak to się mówi. Jak do gminy wchodziłem „niczym”, to wychodzę „leśniczym”. Byłem nie wiadomo kto, a tu już jestem zameldowany …

S.M. – I posada jest.

E.Cz. – Zaliczka w kieszeni. I proszę przychodzić jutro do pracy. Ja stanąłem na nogach. No i przychodzę… Jeździłem rowerem. To było, to gospodarstwo, które ja tam zająłem i tą Koziołową, trzy kilometry od gminy. Rowerem jeździłem. Miałem ten rower jeszcze z Wileńszczyzny przywieziony. A jutro przychodzę ja do pracy. A byłem tak ja, jak to chłop, miałem marynarkę, taką samodziałową, swojej roboty z sukna, spodnie to samo, buty robocze z cholewami juchnowe. No to powiedział mi, gdzie mam siadać, bo to biurko, no bo to urzędnik musi za biurkiem… Patrzę chodzi koło mnie, tak z wszystkich strony ogląda. Mówi: „Ale Ty ty… na urzędnika to nie wyglądasz”. No myślę: „Może się rozmyślił. Pewnie każe i zaliczkę cofnie jeszcze. I wypędzi mnie. Nie spodobałem się.” No ale, poszedł gdzieś, go nie ma. Przynosi jakiś taki surdut taki jakiś, ja wiem, marynarka jakaś taka. Klapy błyszczące, takie o czarne. Mówi: „Zakładaj”. Ja zdjąłem tą swoją marynarkę. Założyłem, usiadłem. Popatrzył na mnie. Mówi: „O lepiej już wyglądasz, ale czegoś Ci jeszcze brakuje.” Myślę, czego on się czepia do mnie. Idzie, przynosi, niesie zegarek kieszonkowy z takim łańcuszkiem, to się nazywało „cepka”, z „cepką”. I akurat w tym surducie była kieszonka taka specjalna na ten zegarek i to był taki zwyczaj, że urzędnik to musiał mieć zegarek i ten łańcuszek musiał wychodzić na zewnątrz. To był taki atrybut władzy urzędniczej. Popatrzył na mnie: „O Ty teraz wyglądasz na urzędnika”. No myślę, dzięki Panie Boże. Odczepił się ode mnie. Pewnież ja teraz będę tym urzędnikiem. Tak ja zacząłem urzędowanie i pierwsze moje pobory, pamięta się takie rzeczy, wynosiły 900 zł i za to kupiłem 1,5 kilograma słoniny. Słonina kosztowała 600 zł. I trzeba było żyć. I żyło się. Głównie się żyło… Kupowało się kaszę jęczmienną. Była dostępna w każdej ilości i niedroga. I okraszona cebulą na oleju, smażoną. Przysmak nad przysmaki… Trzy razy dziennie. No jeszcze do tego dochodziła czarna kawa, bo myśmy prażyli jęczmień. Jęczmień był… na patelni. Młynek do kawy też był. No i mieliśmy czarną kawę. A jeszcze jak się trafiły gofry. Bo były takie gofrownice. Też tak samo, mielona pszenica była w młynku do kawy. Rozrabiało się to z wodą. I te gofry, ta czarna kawa, no niebo w gębie. Tak i tak się tu rozpoczynało pracę.

Zajmowanie gospodarstw 2

E.Cz. – I jak ja napisałem do niego list [brata-S.M.]. On zaraz przyjechał, zaraz za trzy dni był u mnie w tych Kiwitach całych. I pierwszą Wigilię… Ja jeszcze zrobiłem w ten sposób. Ponieważ zająłem gospodarstwo, to było trzy kilometry od gminy. Myślę idzie zima, będzie… Rowerem będzie ciężko jeździć i chodzić pieszo. Trzeba gospodarstwo zająć bliżej gdzieś. Była możliwość. Ja jako pracownik gminy prowadziłem tą akcję osiedleńczą wtedy, to ja miałem wybór jaki, co tylko, jaki chciałem. No i uradziliśmy z Frankiem, poszukamy. I zaczęliśmy szukać. I znaleźliśmy. Niecały kilometr od urzędu gminy. No i z tą Koziołową śmy się rozstali. Przenieśliśmy się tutaj. Tutaj była była Mazurka. Mieszkała na górce z córką i z teściem, teść zmarł. I ona ta Mazurka, zaraz wyjechała, zapisała się do Niemiec. No i myśmy, byliśmy na tym drugim już gospodarstwie samodzielnym, blisko gminy.

Wigilia na „Ziemiach Odzyskanych”

E.Cz. – I Wigilia. Ja zaprosiłem tego właśnie narzeczonego mojej siostry, bo moja siostra tam została na Wileńszczyźnie. I jeszcze chyba dwóch. Nas było pięciu, czy sześciu chłopaków takich. Mieliśmy 3 śledzie i miskę ziemniaków. Ale weselszej Wigilii, nie pamiętam ani wcześniej, ani później. Bo byliśmy młodzi, zdrowi, bo przeżyliśmy wojnę. Perspektywę mieliśmy dobrą na przyszłość. Sprawdziło się, to nawet więcej dostaliśmy od życia i od Opieki Boskiej jak marzyliśmy, jak chcieliśmy. I to była pierwsza Wigilia na Ziemiach Odzyskanych – rok 1945.

„Repatriacje” do Ełku 1946

E.Cz. – I oni się zorganizowali przez miesiąc marzec i kwiecień [1946]. Co się dało sprzedali, co się dało rozdali. Załadowali. Stryj dostał wagon i moje siostry dostały wagon. Moje siostry wzięły dwie krowy, konia. W międzyczasie dwa konie zostały ukradzione, bo były trzy konie. Pare prosiaków, dziesięć kur, byczka rocznego. Załadowały się do Polski. Koniec kwietnia i jechały do Polski. Transport szedł przez Ełk do Szczecina. Siostry wiedziały, znały mój adres w Lidzbarku. W Ełku… z mapy się orientowały, że łatwiej trafić do Lidzbarka, jak ze Szczecina. Kazały się wyładować na rampie. Tu, gdzie jest wejście do „małego tunelu”. Na lewo rampa, na tej rampie. I siostry się wyładowały wagon i stryj się wyładował wagon. Siostra starsza nadała telegram: „Przyjeżdżaj. Czekamy na rampie w Lidz… w Ełku”. Ja pierwszym pociągiem z Lidzbarka jadę do Ełku. W Korsze czekam na przesiadkę. Na połączenie. Patrzę a przez salę idzie moja starsza siostra. Bo ona nie doczekała odpowiedzi żadnej i nie była pewna, czy telegram doszedł. Jechała mnie szukać. Zostawiła młodszą pilnować dobytku. Tak my się spotkali po sześciu miesiącach. Naturalnie ja… Ona zawróciła, jechaliśmy. Połączenie mieliśmy do Lidzbarka. Ja zamówiłem wagon i czekałem trzy doby na wagon. Zsuneliśmy nasze kufry, nasze skrzynie, nakryłem blachą, między kufry nasłałem siana i koczowaliśmy. Koniec kwietnia. Ciepło było. Stryj znalazł domek jednorodzinny w Kałęczynach. PUR pomógł przewieźć – dał samochód. Ja pomogłem jeszcze załadować. Osiedlił się w Kałęczynach z moim bratem stryjecznym. No ja pomogłem jeszcze przewozić. Miałem trochę czasu. Rozejrzałem się po okolicy i Ełk mnie się bardziej spodobał niż Lidzbark. Bo był… Bo Ełk był nie spalony, a Lidzbark był spalony. I klimat mi się tu bardziej spodobał niż tam. Bardziej taki nasz „wileński”.

Kałęczyny

E.Cz. – A jeżeli chodzi o Kałęczyny, to mój stryj dostał to… osiedlił się na skraju wsi. Było duże gospodarstwo i to duże gospodarstwo miało… Te duże gospodarstwa niemieckie miały robotników rolnych mieszkających takich przy tym gospodarstwie, w takich mniejszych domkach. I on dostał taki domek, w którym były tylko drzwi, podłogi, piece. Okien nie było, to znaczy ramy były, tylko szyb nie było. I całe lato siedział z zasłoniętymi .. firan… jakimiś tam płachtami. A na jesieni dopiero zdobył szkło i oszklił. I dostał kawałek ziemi. I osiedlił się. Miał też konika dobrego, takiego bułana, krówkę jedną. Ziemia była bardzo dobra. Tak. I gospodarował.

Pierwsze wrażenie z Ełku

E.Cz. – Ełk został zajęty bez walk. Żadnych walk nie było. W pobliżu Ełku były walki straszne w 1944 roku, w okolicach Borzym. Od strony Rajgrodu. Tam pierwsze oddziały Armii Czerwonej przedarły się na Prusy. I Niemcy się tam bardzo bronili. Dlatego same Borzymy były bardziej.. okolice… między innymi i kościół, były bardzo zniszczone. Natomiast Ełk został zajęty, zostały zrzucone pewne oddziały spadochronów na jezioro. I tu żadnych walk nie było. Te zniszczenia jakie powstały, już powstały po wojnie. A zniszczenia były takie: głównie była zniszczona ul. Wojska Polskiego, bo była zabudowa taka szeregowa, mazurska, zwłaszcza w stronę od kościoła do wieży ciśnień. I aż tutaj do mostu też. I tu było prawie wszystko… nie prawie, ale jakieś w 70 proc. było to wypalone. M.in. cała do okoła Dużego Kościoła. Z jednej strony i drugiej strony. Tam gdzie jest ten placyk Roosvelta, tam było Gestapo budynek, tu z drugiej strony też coś tam było popalone. No i był zniszczony budynki Chopina… róg Chopina i Kościuszki. Jak się idzie po prawej stronie. Po lewej nie normalnie, gdzie tu Katedra, tylko po prawej. Ten jeden budynek był zniszczony. Na… w Armii Krajowej to były zniszczone róg Orzeszkowej, gdzie teraz jest Dom Kultury. Nie Dom kultury, był Dom Kultury stary, a Szkoła Muzyczna. To było zniszczone. Później róg Wawelskiej i róg Armii Krajowej. Też tam był budynek. Rozebrany całkowicie od fundamentu postawione nowe. I róg Dąbrowskiego i Armii Czer… Krajowej na… przed dworcem. Dworzec był spalony. I to było wszystko. Jeżeli chodzi o spalenie, zniszczenia reszta nic. Słowackiego była nie tknięta. Chopina nie tknięta. Moniuszki to była dzielnica jakaś taka najbardziej ekskluzywna.

S.M. – Willowa.

E.Cz. – Tak jest. Oo. Willowa, a poza tym ten odcinek tutaj… gdzieś od Konopnickiej do Piłsudskiego, po prawej stronie to to wszystko to ubowcy. Rodziny ubowców były zajęte. A ten róg Konopnickiej i Moniuszki tam to głównie kolejarze się siedlili i zajęli. Ja tam mieszkałem jakiś rok mieszkałem na kawalerce, jak tylko przyjechałem w tej dzielnicy.

Praca w Ełku

E. Cz. – Od 1 września 1951 roku zacząłem pracować w szkole tutaj ekonomicznej w Ełku jako nauczyciel.

S.M. – Od 1951 tak.

E.Cz. – Tak od 1 września 1951 r.

S.M. – A to to było z przydziału pracy w tym czasie?

E.Cz. – Nie. To było w ten sposób. Nas przydział, akurat szczęśliwie jeszcze nie obowiązywał. My byliśmy takimi luzakami. I na początku 1951 r. było nas kilka, taka grupa studentów, w takiej samej sytuacji. Co robić będziemy? Ja mówię, jak zrobię magisterium to pójdę do szkoły ekonomicznej w Ełku. A ze mną w tej naszej grupie była koleżanka. Też już absolwentka z Suwałk okolic, a drugi kolega spod Łomży. I ta koleżanka miała już narzeczonego gdzieś tam aż z Rzeszowskiego. Jak oni to usłyszeli to mówią i my do Ełku. I za jakiś czas otrzymuję list. Ta koleżanka z Suwałk z narzeczonym mówią: „my już pracujemy w szkole w Ełku jako nauczyciele”. Ja piszę do nich: rozmawiajcie z dyrektorem zaklepajcie mi miejsce na 1 września, ja przyjdę. A ten kolega spod Łomży w banku się zatrudnił. I koleżanka jeszcze jedna też w szkole. Taka spod Suchowoli. Ja już najpóźniej. Oni najwcześniej, ja najpóźniej się zameldowałem. Już 1 września 1951 r. i tak się zaczęła praca. Byłem kawalerem. Wynająłem pokoik przy ulicy Moniuszki u Państwa Salwowskich. Ładny pokój, samodzielny. Do pracy było niedaleko. I tak rozpocząłem pracę w szkole ekonomicznej. Pierwsze zderzenie to był szok, bo te studia, które ja robiłem przez 3 a można powiedzieć i 4 lata praktycznie mnie tu do nauki jako do pracy jako nauczyciela były nieprzydatne… absolutnie. Bo uczono mnie marksizmu i leninizmu. Musiałem składać. Jakiś przedmiot nauki społeczne. Geografia gospodarcza, która mnie się tu nie za bardzo przydała. Historia gospodarcza, planowanie i poziom był wcale nie za wysoki. Czyli praktycznie biorąc, ja musiałem tutaj zaczynać od zera. Brałem program, brałem podręczniki i robiłem do każdej godziny lekcyjnej konspekt. Żeby zrobić taki konspekt, to musiałem nieraz 2 i 3 godziny siedzieć. I robiłem to, bo musiałem, bo inaczej bym się nie utrzymał. A tu okazało się, że z niektórych przedmiotów zawodowych, ekonomicznych był poziom wyższy niż tam na Akademii. Tak ja to stwierdzałem.

Kadra Szkoły Ekonomicznej 1951

E.Cz. – Była na przykład Pani Łopuszyńska Walentyna z Wilna. Ona zorganizowała… Nie była… nie miała takich kwalifikacji, ale miała dar taki. Zorganizowała pracownię towaroznawstwa. Nie będąc, nie mając kwalifikacji do tego na bardzo wysokim poziomie. I ona była nauczycielką języka rosyjskiego na bardzo wysokim poziomie. A studiów nie miała. Jej mąż, oficer rezerwy zginął w Katyniu. Była druga Pani Radomska. Nie miała studiów skończonych. Przed wojną zaczęła i przerwała wojnę. Prowadziła matematykę na bardzo wysokim poziomie. Była Pani Rogieniewiczowa – studentka polonistyki przed wojną. Też studiów nie miała skończonych. Prowadziła na bardzo wysokim poziomie. Była.. ale to kobiety takie w średnim wieku… po 40 pare lat. Była Pani Kiersnowska przedwojenna, autentyczna profesorka wieloletnia, przedwojenna. Może nawet jeszcze sprzed pierwszej wojny światowej. Polonistka wychowana na Orzeszkowej, na Konopnickiej, na bardzo wysokim poziomie. No i nas pare młodych doszło. Ja taki świeżo upieczony. Tu musi siedział, żeby się nie skompromitować. No i moi koledzy. Jadzia Podziewska, Józio Czeszek, Jadzia Stelmach. Adamski Henryk, rocznik 1917, uczestnik Powstania Warszawskiego, po studiach ekonomicznych w Krakowie. Też bardzo dobry nauczyciel. Ulrich Antoni – przedwojenny oficer – kawalerzysta. Prowadził księgowość. Był zastępcą Dyrektora i arytmetyka. Też bardzo dobry nauczyciel. Także kadra była na… dobra kadra.

Przodownicy pracy

E.Cz. –Tak jak powiedziałem. Byłem młody, zdrowy, pełen zapału do pracy. Nie opuściłem ani jednej godziny lekcyjnej, nie spóźniłem się na żadną godzinę lekcyjną. Gdzie były jakieś zastępstwa to ja brałem to i chętnie i… Po roku pracy nienagannej ogło… okrzyknięto mnie młodzieżowym przodownikiem pracy. Wtedy była taka… I otrzymałem delegację na Zjazd Młodzieżowych Przodowników Pracy w Lublinie na dzień 22 lipca – święto niepodległości. A ja jak dobry dureń nie pojechałem. Jak nie pojechałem to wyszło na to, że ja jestem „wrogiem ludu pracującego”, bo zlekceważyłem takie ważne zaproszenie. A skoro tak no to „wróg ludu pracującego” nie może pracować w szkole i wychowywać. Zrobiono mnie, urobiono mnie tak, że ja demoralizuje młodzież, bo chodzę do kościoła. [O to jest odpowiedź na Pana stalinizm.] Bo stołowałem się w internacie i się żegnam przed obiadem. To był rok 1951, 1952. I w związku z tym, ja pracować, a miałem umowę zawartą roczną, kontraktową, dyrekcja ze mną umowę o dalszą pracę nie zawrze. Mało! Jeżeli ja chcę gdzieś… A wtedy ja powiedziałem, że no cóż, skoro tak jest to tak musi być. I złożyłem papiery o przyjęcie mnie do pracy w Rejonie Lasów Państwowych. Był taki Rejon Lasów Państwowych podlegało pod ten Rejon Ełcki 14 nadleśnictw. A ja byłem związany z lasem, bo w czasie okupacji pracowałem przy wyrębie lasu, przy żywicowaniu, przy wywózce. Zresztą całą… od małego… od małych najmłodszych lat byłem związany z lasem. I to się ciągnęło. Ja złożyłem tam papiery. I mnie powiedziano tak. Zwołano posiedzenie POP. Wie Pan co to POP? Podstawowa Organizacja Partyjna. Zaproszono dyrektora rejonu, który z moimi papierami przyszedł na te posiedzenie i powiedziano mnie, jak ja podpiszę dokument taki, że nigdy w Polsce Ludowej nie będę pracował w szkole, w podtekście demoralizował młodzież, to dostanę pracę w Rejonie Lasów Państwowych. Z tym, że jako nauczyciel ja miałem etat tylko, jedną godzinę nadliczbową. Zarabiałem, na rękę dostawałem 723 złote. Za pokój płaciłem miesięcznie 100 zł. Tak dla relacji, żeby jaka to jest wartość. Natomiast w Rejonie Lasów Państwowych zaoferowano mnie 523 zł., a więc stopa życiowa się… Ale byłem młody i sam. Zdecydowałem i podpisałem takie oświadczenie. No i tak się zdarzyło, że przestałem pracować w szkole, a zacząłem pracować w Rejonie Lasów Państwowych. Ale w Rejonie Lasów Państwowych również musiałem zaczynać od zera, bo nawet na liczydłach… prostych liczydłach liczyć nie umiałem. Musiałem siedzieć wieczorami i nocami, żeby się nauczyć na liczydłach. Bo wtedy podstawową maszyna do liczenia to było liczydło.

„Polski październik” 1956

E.Cz. – Zmieniłem pracę. Przeszedłem do Dyrekcji w czterdziestym… pięćdziesiątym szóstym roku. 1 września 1956 przeszedłem do Dyrekcji Gospodarstw Rolnych… Państwowych Gospodarstw Rolnych. Do Dyrekcji PGR-ów. Byłem PGR-owcem. To był rok 1956. Nastał tak zwany „polski październik”.

S.M. – Odwilż.

E.Cz. – Gomułka został pierwszym sekretarzem, wrócił do władzy. Wypuścił Wyszyńskiego. Wróciła religia do szkoły. A ja byłem świeżo przyjętym pracownikiem. Dyrekcję okazuje się, że się rozwiązuje Dyrekcję Państwowych Gospodarstw Rolnych. Powstają inspektoraty. A więc redukcja. Ja w pierwszym rzędzie. Potraktowali mnie bardzo ładnie, bo przetrzymali mnie jeszcze miesiąc. Minął okres próbny, bo byłem na okresie próbnym. Dali mi odprawę. Bo jak tak, to na okresie próbnym nie należało mi się odprawa. Dostałem ponad 4 tys. złotych, a pobory moje wynosiły 1200 zł. Ładnie postąpili ze mną. Żona nie pracowała. Był syn. Pilnowała dziecka. I ja ostatni dzień siedzę w PGR-ach, ostatni dzień i ostatnia godzina. Myślę, co ja teraz będę robił. Telefon: „Dyrektor Merecki. Kolego wracajcie do szkoły”. Ten który mnie wywalał. On nie miał nic do gadania. On był po mojej stronie, ale za jego czasów, kiedy mnie wywalono. Dano „wilczy bilet” tak zwany. Ja idę. Zachodzę. „Pisze Pan podanie”. Napisałem. Przychodzi Pan jutro na lekcje. Idzie do tego i tego kolegi –nauczyciela. Weźmie program, weźmie klasę, weźmie wychowawstwo, weźmie wszystko. A to był największy mój antagonista. Największy działacz partyjny, który poszedł, jak to się mówiło wtedy, w sekretarze… na sekretarza. I w rok… I w szkole zrobił się wolny etat. Dyrektor po prostu nie miał zastępstwa. Zwrócił się do mnie. I ja po tym przejąłem… Przestałem demoralizować młodzież, bo religia wróciła z powrotem. Przejąłem przedmioty polityczne, ekonomię polityczną wszystko. A wtedy stałem się bo to była inna atmosfera… powstała. I tak ja wróciłem. Przychodzę do domu mówię, „wiesz co, już jestem znowu nauczycielem.” No.

„Armia Krajowa”

E.Cz. – Był rok 1944. Kwiecień. Miałem prawie 20 lat. Składałem przysięgę. Razem z pewną grupą, w której był również mój starszy brat. I naszym dowódcą był Pan Matusewicz Stanisław – podoficer przedwojenny, zawodowy. Zamieszkały na czas wojny w sąsiedniej wsi. Odległej od nas o około 3 kilometry, w miejscowości Popieliszki. To był zawodowy podoficer. Jego zastępcą był Pan Bejner Wiktor, również przedwojenny podoficer, chyba żandarmerii, jeżeli się nie mylę, polowej. Nie jestem pewien. Był on jednocześnie moim ojcem chrzestnym.

S.M. – Ale to powiedzmy było na wypadek, gdyby coś zaczęło się dziać? Bo tutaj… powiedzmy przygotowania do Akcji Burza… w tym momencie?

E.Cz. – Tak, czy coś mówić o kolegach? Nazwiskami operować? Czy nie? Raczej nie? Tak. No mogę powiedzieć. Dzisiaj to nie jest żadna tajemnica. W tej grupie był mój brat Zenon. Miał pseudonim Bąk. Ja miałem pseudonim Al. Był mój kolega z ławy szkolnej, szkoły podstawowej – Minkiewicz Józef, pseudonim Fezuj. Był mój kuzyn, z którym przyjechałem razem do Polski Michał Kieżun, który pseudonim miał Czuczi. Był najmłodszy z nas wszystkich, z sąsiedniej wsi, Łozowski Henryk. On miał wtedy… jak 17 lat miał, może i nie miał, pseudonim Olcha. Był mój kolega z ławy szkolnej szkoły podstawowej, Litwinowicz Eugeniusz, pseudonimu nie pamiętam. I drugi, jego brat stryjeczny – Litwinowicz Franciszek, też pseudonimu nie pamiętam. Głównym łącznikiem między naszym zgrupowaniem, a wyższym okręgiem był Żejma Ignacy – rocznik 1924, dwa lata… drugi. O dwa lata ode mnie starszy.

S.M. – Podejmowaliście jakieś…

E.Cz. – Który z tej grupy zginął w miesiącu maju 1944 roku w czasie jednej, zleconej, wykonywanej akcji, nie będę wchodził w szczegóły. Zginął… Został pochowany na cmentarzu parafialnym w Powiewiórce. Byłem na pogrzebie.

S.M. – A czy podejmowaliście jakieś działania?

E.Cz. – Proszę?

S.M. – A czy podejmowaliście jakieś działania jakieś, czy czy było tak?

E.Cz. – To był już okres taki, wie Pan, powiem schyłkowy. 1944 rok, bo 1944 i kwiecień. W 1944, w lipcu przyszli… przyszła Armia Czerwona. To już tam się nic nie robiło. A w tym krótkim okresie było kilka takich akcji… Otrzymaliśmy polecenie, przez tego łącznika, żeby grupa, bojówka, tak można nazwać, w określonym dniu poszła na tak zwaną „starą Litwę”. To znaczy. My mieszkaliśmy blisko granicy dawnej polsko-litewskiej, 14 kilometrów do tej granicy było. Za tą granicą była tak zwana „stara Litwa”. Oo… Bo tam jest grupa AK-owska również i prześladowana przez Litwinów. Na Starej Litwie. I jak prześladowana – nie wiem na czym te prześladowania miałyby polegać. Żeby trochę, jak to się mówiło wtedy – „postraszyć Litwinów”. Poszliśmy. Poszedł sam komendant, pseudonim jego był Staś, a jego zastępcy pseudonim był Wikciuk… Wiktor-Wikciuk. Poszedł mój brat, ja, to już trzech, Franek Litwinowicz, to jest cztery… czterech i jeszcze ktoś piąty, ale już nie pamiętam… kto to był piąty. Poszliśmy to było gdzieś, po południu wyszliśmy. Mieliśmy ze sobą broń krótką. Ja miałem tzw. nagan. Nagan to jest rosyjski pistolet bębenkowy. Taki stary zardzewiały już, a ciężki! Jak wsadziłem go do kieszeni, trudno było się cho… iść, poruszać. To każdy z nas miał właśnie krótką broń. Droga była jakieś, tak jak mówię, do granicy może ze 14, a tam może jeszcze z 5 może z 10. Razem może ze 25 kilometrów drogi było. Zanim doszliśmy do określonej wsi. Nie pamiętam nazwy tej wsi. Pamiętam, że byliśmy bardzo zmęczeni. Zaszliśmy do jednego domu. Kazano nam tam robić rewizję. Mnie pamiętam dowódca wysłał… Kazał włazić na strych. Ciemno. Ja coś wziąłem, jakąś tam lampę. Właziłem, a wiadomo, kto tam na tym strychu siedzi? Bałem się po prostu. No bo… po łbie dostać. Byliśmy bardzo zmęczeni, ale poczęstowali nas tam mlekiem. Pamiętam te mleko, jak trochę piłem i trochę jadłem. Byliśmy bardzo zmęczeni. Droga. Deszcz… i cały czas padał deszcz. No i to chyba nic więcej się nie działo. Tylko rewizja tam, inni coś tam rewidowali. Ja tam wlazłem na ten strych. Pochodziłem, poświeciłem, za kominem tam, to po kątach tam. Nic nikogo ni ludzi ni. Jakieś tam klamoty leżały i cała była rewizja. Co oni tam na dole, kto rewidował, to ja nie wiem.

S.M. – Na tym polegało straszenie?

E.Cz. – Tak. Nikomu krzywdy tam nie robiliśmy żadnej. Z wyjątkiem jednej być może, że to była krzywda dla kogoś i mocna. Bo nie wiem, czy to było… Ode mnie to nie zależało, czy… kto tam podejmował decyzję. U jednego gospodarza zabraliśmy konia z furą. Usiedliśmy i odwrót. Usiedliśmy na tego konia z tą furą i jechaliśmy, a deszcz padał. Po drodze zatrzymaliśmy się na jakiejś gajówce. Pamiętam gajowy nasłał nam słomy. Pokotem żeśmy się położyli spać. A przemoknięci byliśmy do nitki. A naturalnie przed położeniem się spać po szklance samogonu się wypiło… być może. Nie, nie zachorowałem wcale. No i przyjechaliśmy później. Ten Franek Litwinowicz, tego konia z tą furą zamknął u siebie w stodole i później gdzieś go dostarczył. Gdzie? Nie wiem. I to była nasza cała akcja. Ale było wielkie zagrożenie, bo później przyszedł cynk, że… Litwini – grupa litewskich partyzantów, wiedzieli, że my jesteśmy i zrobili na nas zasadzkę. Było kilka dróg prowadzących. Wiedzieli oni, że jesteśmy z Polski i na jednej drodze zrobili zasadzkę, a my, Pan Bóg nas skierował, na drugą drogę. Bo gdybyśmy trafili na tamtą, to oni by na pewno, tam nas wykosili. Ot taka była przygoda… I jeszcze jedną przygodę powiem. Mnie na tym nie było. Bo akurat, tak się złożyło, że my budowaliśmy oborę taką z drewna. I dlatego cieśli, który to robił, ja byłem pomocnikiem, byłem zatrudniony. I dlatego na akcję mnie nie… na tej akcji nie było. Bo nie mogłem. Byłem zajęty. Kto inny poszedł. A było to tak. W odległości 6 kilometrów była stacja kolejowa i był most. I przy moście był bunkier i w bunkrze siedzieli strażnicy i pilnowali tego mostu – Litwini. Komendantem tego punktu był Litwin, który nazywał się Sieluk. Wszyscy się strasznie Sieluka bali. Miejscowa ludność okoliczna, bo on brał udział przy likwidacji również Żydów. I był straszny. No Sieluk to był postrach nie z tej ziemi. I przyszło polecenie, żeby tego Sieluka zlikwidować. I poszła od nas bojówka. Między innymi komendant, mój brat i jeszcze ten Michaś Kieżun, Heniek Łozowski. Ich chyba poszło sześciu. No, ale była taka sytuacja, że ten komendant nie mieszkał w tym bunkrze tylko od bunkru jakieś 50 kroków był domek, w tym domku takim mieszkał. Ale on często jeździł do Podbrodzia. To jest jakieś 6 kilometrów rowerem. I teraz powstało pytanie, gdzie on jest? Może być w domu, może pojechał do Podbrodzia. Gdzie zasadzkę zrobić na niego? I uchwalili… komendant zadecydował… Rozdział na dwie grupy. Jedna grupa pójdzie do tego domku, a druga grupa zrobi zasadzkę na tej drodze z Podbrodzia, jak on będzie jechał. I on właśnie, ten komendant mój brat i jeszcze jeden poszli tam. A ten Michaś i ten najmłodszy, poszli do tego domku. Okazało się, że tego Sieluka nie ma. A jest tylko gospodyni, która prowadzi mu gospodarstwo. Jakaś starsza kobieta. Zamknęli tą gospodynię w komórce, a sami zrobili rewizję. W rezultacie rewizji spodobały im się tam buty wojskowe, płaszcze wojskowe. Wtedy to były naj… wielkie skarby były. I ileś tam tego wzięli, bo byli bojówka, ale byli boso. Żołnierze, ale byli boso. No i tacy zadowoleni, że no nie ma, to nie ma. Nie wykonasz wyroku, jak nie ma ofiary. Zapako… Związali tam te tobołki i pieszo sobie wracają prosto do domu. Odeszli jakiś kilometr i usiedli sobie gdzieś na skraju lasu przymierzać buty, toć to zdobycz wojenna. Przymierzają te buty, ale słyszą coś… w lesie coś szu szu szu. Rozglądają się a tam Litwini. Ci żan… dozorcy. Okazuje się co, że jak oni wyszli ta babcia się tam jakoś wykaraskała z tej komórki. Pobiegła do tych… do tego bunkra, powiadomiła. Ci przyszli zobaczyli po śladach, że co to za bojówka, jak oni bez butów boso. I śladem szli i doszli. To już tym się odechciał, bojówkarzom naszym, przymierzać buty. Zaczęli uciekać i Litwini zaczęli strzelać. I ten Michaś właśnie opowiadał jak strzelali. Jak on przeskakiwał, bo strzelali kulami zapalającymi przez wrzos, bo tam wrzos się palił. Ja sobie tak myślę, że gdyby Ci Litwni rzeczywiście chcieli ich zastrzelić, to by zastrzelili jak kaczki. Ot strzelali… Widzieli gówniarze przyszli boso i tak szczęśliwie się skończyło. Tamta bojówka, która czekała na ścieżce na tego, też się nie doczekali tego Sieluka i też przyszli do domu. I tak ta akcja się szczęśliwie w sumie zakończyła.

Pierwsze wrażenie Ełk

E.Cz. – I miasto mnie się bardzo spodobało.

S.M. – A co się Panu spodobało tak?

E.Cz. – Układ ulic mi się spodobał. Bo w innych miastach, które ja do tej pory oglądałem. Nasze wileńskie miasteczka i Lidzbark Warmiński, w którym wylądowałem od razu w Polsce, to centrum było… Zabudowa była taka stara, chaotyczna. Uliczki były pokręcone, wąskie. A tu zobaczyłem miasto widać było planowane, ulice proste. Wtedy się nazywała Armii Czerwonej – od dworca prowadziła główna ulica w kierunku Dużego Kościoła. Mickiewicza równoległa. Kościuszki równoległa. Poprzeczne: Wawelska, Chopina, Słowackiego i ten układ mi się bardzo podobał, to było coś nowego zupełnie. No gdzieniegdzie niektóre domy były wypalone. Wiadomo wojna przeszła swoje zrobiła. Później jak się osiedliłem na stałe..

S.M. – To był 1951 tak?

E.Cz. – To później był 1951 tak, ja przejdę do tego. To z informacji różnych ludzi i miejscowych, bo poznałem takich, kilka osób, dowiedziałem się, że walk w czasie wojny tu w samym Ełku nie było. Że Ełk został zajęty w styczniu 1945 r. Został zrzucony desant na jezioro. Jezioro było zamarznięte. I wojska te atakowały, szły wojska, Armia Czerwona, zajmowały ten teren. Ludności wtedy było niewiele, bo Gauleiter Erich Koch wydał w styczniu zarządzenie o ewakuacji. I ludność tutaj miejska i wiejska się ewakuowała na Zachód… hinter Oder. Ale to przeważnie Ci, nie na Zachód, bo na Zachód nie bardzo pasowało, to wszystko szło w kierunku no… można powiedzieć na Zachód w kierunku Olsztyna. I później ja się z tymi uciekinierami. Miejscowa ludność mówiła, tutaj Niemcy mówili: „Flüchtlinge”. Ja to też, pierwszy wyraz taki spotkałem wtedy. Ja z nimi się spotkałem w okolicach Lidzbarka Warmińskiego, kiedy pracowałem w gminie. Bo oni stąd dostali się w tym okresie takim… przesuwającego się frontu aż w tamten rejon Olsztyna. I Olsztyn został zajęty i oni zostali zamknięci. Nie mogli dalej już iść, bo tam już były wojska… woj… sowieckie. I oni się tam zatrzymywali. Tam gdzie mogli. A to był już luty. I również kiedy pracowałem w gminie w Kiwitach. Od tamtej miejscowej ludności dowiadywałem się, jak oni tam się mieścili. No zwyczajnie po stodołach, po oborach się zatrzymywali, a mróz był do 30 stopni dochodził. Były te gospodarstwa wiejskie dosłownie były zapchane tymi uciekinierami stąd. I później jako ja pracownik gminy, kiedy przyszedł czas… yyy… 1945 rok… jesień… listopad… Przyszło zarządzenie, że mają się ewakuować dalej „hinter Oder” – za Odrę. To ja jako pracownik gminy wypisywałem przepustki. Ja byłem wtedy jedynym człowiekiem w gminie, który trochę znał język niemiecki, dość dobrze znał język rosyjski. Bo przepustki były wypisywane w języku polskim i rosyjskim, a ja musiałem rozmawiać z tymi ludźmi w języku niemieckim. Mnie podawali dane swoje. Ja pytałem: „Wo geboren?”, a mnie odpowiadali „Kreis Lyck”. I wtedy pierwszy raz się zetknąłem z pierwszym słowem Ełk – Lyck. Nie wiedziałem, że Ełk wtedy był Lyck. I ja zapisywałem w tym, w tej przepustce „Lyck”. Nie pamiętam już jaka pisownia tam była. Dla mnie ta pisownia też była nowa zupełnie. I wtedy nigdy nie myślałem, że akurat się tak zdarzy, że ja całe życie będę mieszkał w Lyck. To było moje pierwsze zetknięcie wtedy z Ełkiem. Ale wracam tu konkretnie znowuż do Ełku. I te zniszczenia, które powstały, które ja widziałem już. To one powstały już po tym okresie, kiedy front przechodził. Po… można powiedzieć, że już po wojnie. Bo wojna się skończyła w 1946 r. w maju [ powinno być 1945 – S.M. ]. I tu była komendantura wojskowa sowiecka… była w Ełku. Były takie takie zasady, że za jedno zajmowane, wtedy się mówiło wyzwalane tereny, były… przechodziły do innych rąk i musiała być jakaś władza. I był komendantem… komendantem był jakiś oficer wyższej rangi Armii Czerwonej. No i to było normalne w tamtych warunkach, zupełnie normalne. I to trwało ponad rok. I dopiero w 1946 roku w kwietniu. 26 kwietnia [powinno być 06 kwietnia – S.M. ]komendantura wojskowa przekazała naszym władzom cywilnym miasto Ełk. Stąd też ulica, która teraz się nazywa im. Józefa Piłsudskiego nazywała się ulicą 26 kwietnia.

S.M. – 6 kwietnia.

E.Cz. – Tak 6 kwietnia. Dlaczego? Bo przy tej ulicy był.. mieścił się… no urząd… nie wiem… miasta… nie powiem… nie wiem.

S.M. – Tam gdzie jest obecny Urząd Miasta.

E.Cz. – Róg… w tej chwili jest Starostwo w jednym skrzydle, a w drugim jest Urząd Miasta. Z tym, że Urząd Miasta był jakiś czas, jak ja przyjechałem już 1951 r. przy ulicy Kościuszki. To się nazywało wtedy „magistrat”. Oo magistrat. A później było to Miejska Rada Narodowa… Powiatowa Rada Narodowa. I później ten magistrat się przeniósł właśnie do… ulicę 6… 26 kwietnia obecnie ul. Piłsudskiego.

S.M. – A jeśli chodzi o ul. Kościuszki, to w którym to miejscu było?

E.Cz. – To było w tym miejscu, gdzie jest w tej chwili seminarium. I seminarium jeżeli patrzeć od seminarium w stronę ulicy. Prawe skrzydło to jest internat… był i jest w tej chwili, a lewe skrzydło to są mieszkania prywatne. Moi tam znajomi… Wocial mieszkał i inni. Do dziś dnia mieszkają. Skrzydło prywatne. Tam był magistrat.

S.M. – pierwszy.

E.Cz. – Tak jest. A później się przeniósł na 26 kwietnia.

Cegła na odbudowę Warszawy

E.Cz. – Te budynki wypalone no.. były stopniowo rozbierane, pozyskiwana była cegła tzw. rozbiórkowa. Ja jako nauczyciel Szkoły Handlowej, bo ona tam różne nazwy miała ta szkoła nasza, wtedy się mówiło Szkoła Handlowa. Razem z młodzieżą pozyskiwaliśmy cegłę rozbiórkową, a jakże. I ta cegła rozbiórkowa była zabierana, ładowana na wagony i to wszystko szło na odbudowę Warszawy. Bardzo dobra cegła była. I cały szereg tych domów. Na rogu Chopina i Kościuszki. Teraz piękny blok stoi. Obok Dużego Kościoła, tzw. Dużego Kościoła, gdzie obecnie jest… był Centrum Kultury. Tam była ta cegła, rozbieraliśmy.

Koczowanie na rampie w Ełku

E.Cz. – Ja między innymi, jak już się zjawiłem w Ełku, osiedliłem na stałe, to dostałem mieszkanie na drugim piętrze na poddaszu, przy ul. Polnej nr 1. Za tzw. wiaduktem w kierunku na Suwałki. Do dziś dnia ten dom jest. W tamtym czasie ten dom był wypalony, to znaczy bez dachu. Mury były dobre, ale bez dachu. I kiedy ja przyjechałem zabrać moje siostry. Zamówiłem, bo był wyładowany transport … z transportu kazały się wyładować na rampę. Transport szedł przez Ełk w kierunku Szczecina. No i moja siostra wagon miała, został wyładowany i jechał razem mój brat stryjeczny z ojcem, z matką. I też się oni wyładowali. I kiedy ja przyjechałem i zamówiłem wagon, czekałem trzy dni i trzy doby. Zabrakło paszy dla inwentarza. Złożyłem wóz, bo był rozebrany i wyjechałem za miasto szukać paszy dla…, siana dla konia i krówek. I przejeżdżałem tą ulicą Polną, koło tego wypalonego domu. Nigdy nie pomyślałem, że ja kiedykolwiek będę właśnie w tym domu mieszkał przez 10 lat. Bo ja byłem już urządzony w Lidzbarku Warmińskim. I wyjechałem za miasto. Znalazłem gospodarza. W stodole dał siano. Siano te kupiłem. Furę naładowałem. Przywiozłem na rampę. Nakarmiłem krówki. Resztę siana się złożyło na stos, zsunęło skrzynie i kufry. Przykryłem blachą, znalazłem… blachę. I trzy dni i noce koczowaliśmy my na tej rampie. Deszcz padał pamiętam.

Pierwsze wrażenie Ełk i okolice3

E.Cz. – Mój brat stryjeczny rozejrzał się po okolicy. Ktoś mu wskazał miejsce, że jest wolne miejsce we wsi Kałęczyny. 17 kilometrów od Ełku. Pojechał, zobaczył, spodobało mu się to. Był to domek roboczy przy dużym gospodarstwie rolnym. Ładny, nowy domek, tylko był bez szyb, ramy były, drzwi były, piece były, podłogi były, dach cały był. On był zbudowany, bo to był domek roboczy nieduży, ale mieszkał tam na Wileńszczyźnie w gorszych warunkach, to mu się to bardzo spodobało. Najbardziej się podobała ziemia, że taka widać była, urodzajna. I on postanowił się tu osiedlić. Dostał z PUR-u samochód załadowaliśmy. Ja pomogłem jeszcze załadować, to co było. Wszystko, cały dobytek na jeden samochód. Weszło. To była wiosna. Gospodarz jak wyjeżdża, to bierze ze sobą zboże, ziemniaki – parę worków, bo trzeba będzie coś, gdzieś posiać. Nie wie gdzie i kiedy? No i z mebli nic, wcale, ubranie, obuwie, co tam było. Jeden samochód ciężarowy był, tośmy załadowali to prawda aż z górą. Ojciec jego wziął krówkę, wziął konika i pieszo poprowadził tam te 17 kilometrów. A my minęliśmy nawet pod drodze ich, jak już on prowadził. Zajechaliśmy tam, wyładowaliśmy po drodze się też rozejrzałem… Te 17 kilometrów było… Mnie się cała okolica spodobała. Bo bardzo mnie przypominała moje rodzinne strony. Prawie nie widziałem jakiś większej różnicy. Poza tą, że tam były domy kryte budynki słomą, a tu były murowane i kryte dachówką czerwoną. A resztę laski, łoneczki, rzeki, jeziora – takie same jak u nas na Wileńszczyźnie. Oo. I ja się tym bardzo zasugerowałem, zauroczyłem i stale mi to w głowie tkwiło później. Kiedy miałem decydować, gdzie mam ostatecznie się osiedlić, to zapadło, że w Ełku.

Osiedleńcy z woj. lwowskiego w gminie Kiwity

E.Cz. – Wieś była już częściowo zasiedlona, bo sporo przyjechało repatriantów głównie z lwowskiego. Pamiętam wtedy jako pracownik gminy to miałem dostęp do dokumentów. I prowadziłem między innymi tę akcję osiedleńczą. To było sporo z lwowskiego, powiat Kostopol. Nigdy przedtem nie słyszałem takiego… o takim powiecie. Ale to większość z tych osiedleńców w Kiwitach było z powiatu kostopolskiego. Pamiętam nazwiska: Jaworscy, Bekiszczukowie i wiele innych.

S.M. – To był czterdziesty…

E.Cz. – To już był 1946 rok na wiosnę. I oni przyjechali… przyjeżdżali z inwentarzem. Głównie mieli konie, po parę koni nawet mieli, co było bardzo ważne. I to były pierwsze zasiewy w maju 1946 roku… pierwsze. To się siało jare zboża głównie jęczmień. I to zasiewy objęły jakieś 20 proc. areału rolnego, nie więcej. Resztę odłogowało. Nie było komu. I zboże rosło pięknie, ale kiedy zaczęło dojrzewać plaga myszy była taka, że w 80 proc. zboże zostało przez myszy zjedzone na polu. Tak. Sam widziałem i sam słyszałem, jak się szło polem, miedzą to słychać było te strzykanie. Bo myszy ścinały zboże, źdźbło słomy, ta słoma z kłosem padała na ziemię i wtedy myszka jadła to. I te łachy takie wykoszone przez myszy, tylko gdzieniegdzie stojące były… w 80 proc.

„Sapanie”

E.Cz. – 1947 rok był czyściutkie pola proszę bardzo. Tylko była plaga chwastów – osty. Środków ochrony roślin nie było. To było coś niesamowitego. Jak się zasiało zboże jare to osty tak się rzuciły. I osty mają siłę rozwoju większą, zagłuszają, szybciej rosną. Trzeba było… środków chemicznych nie było… Trzeba było mechanicznie, a mechanicznie trzeba było pleć. To się nazy… to było wycinanie. To były takie dłutka ukośne osadzone na na kiju i stawało rzędem pięciu, dziesięciu ludzi i się szło przez pole i każdy podcinał…

S.M. – korzenie

E.Cz. – korzeń. Gdyby tego nie zrobiono, to nie ma mowy. Wszystko osty by zabiły i ni… żadnego… To się nazywało… Jeszcze takie powstało… powstało takie określenie ludowe „sapanie”. Nie wiem skąd się to się wzięło. Wycinanie tych ostów to się nazywało „sapanie”. I pomagali sobie nawzajem sąsiedzi. Dzisiaj u tego sąsiada „sapanie”, bo tam już te chwasty podrosły trzeba koniecznie „sapać”. A jutro u drugiego sąsiada. I tak trzech, czterech, pięciu, sześciu stawało rzędem. Kto tam… dzieciaki takie o… 5-latek już sapał, to nie było… babcia. I w ten sposób zwalczane były chwasty.

Wyjazdy ludności autochtonicznej 1946

E.Cz. – To był cały miesiąc listopad 1946 rok. Od 1 listopada do końca.

S.M. – Dużo pan takich listów wydawał?

E.Cz. – Proszę Pana, w gminie się wypisywało wtedy dziennie… Tak o… w przybliżeniu. Ja dokładnie tego nie jestem w stanie pamiętać, bo ja wypisywałem i kilku innych pracowników wypisywało. No około 100 osób na pewno. To znaczy 100 przepustek.

S.M. – Na wyjazd… 100 przepustek pewnie dla rodzin nawet?

E.Cz. – Tak jest. A to były rodziny i pięcioro i sześcioro. I przeważnie właściwie dzieci. Dorosłych mężczyzn nie było. Dorosłe były tylko kobiety – dziewczyny i staruszkowie. I dzieci.

S.M. – Bo warunki ich życia… wy też badaliście? Sprawdzaliście jak oni żyją?

E.Cz. – To znaczy. Wtedy się tam nikt za bardzo nie przejmował – kto jak żyje. Bo było wszystkim bardzo, bardzo trudno. Jak oni tam żyli trudno mi powiedzieć. Głodu nie widziałem nigdzie. Nikt nie głodował. Przeważnie się ludność – My żywiliśmy kaszą jęczmienną. Kasza jęczmienna trzy razy dziennie.

Relacje między grupami etnicznymi

E.Cz. – Nie było jakiś… jakiś kłótni, jakiś wyzwisk, jakiś nieporozumień. Nie pamiętam, żeby ktoś komuś coś tam… Bo my wszyscy byliśmy poszkodowani przez wojnę. Ta miejscowa ludność była niesamowicie poszkodowana, tylko oni dopiero wchodzili w to. Bo do… bo do momentu przyjścia frontu to oni nie wiedzieli, co to jest wojna. Dopiero w styczniu 1945 roku poznali, a więc… 1945 rok dla nich. I my którzy przyszliśmy ze Wschodu, też poszkodowani. Co ja przyjechałem – z walizeczką tylko i na miesiąc wyżywienia i wszystko. I buty mi się rwały już. Także wszyscy byliśmy poszkodowani przez wojnę i nie było, że tam wyzwisk jakiś: szwab czy tam taki, czy bandyta, złodziej, czy jakiś tam, czy gestapowiec. Nie było tych. To było wszystko. Się odbywało to wszystko bardzo spokojnie.

Mazurzy, Warmiacy

E.Cz. – To znaczy… Tam było trochę tych Mazurów, ale… ale no sporo nawet ich było… Ja się pierwszy raz zetknąłem wtedy z z Mazurami. Nawet nie wiedziałem, że na tych terenach są Mazurzy. Że są… No wójtem był Warmiak – nazywał się Sarnowski. Jego następcą był drugi Warmiak nazywał się Barszcz. I oni się czuli i dumni z tego byli, że oni są Warmiakami. Położną w gminie była Frau Rutkowski. Inna rzecz, że ona się czuła Niemką i później wyjechała. Bo Sarnowski i Barszcz zostali na miejscu. Byli… miejscowi. Był jeszcze trzeci Warmiak nazywał się Grem. Pamiętam te nazwiska.

Akcja Wisła

E.Cz. – W 1947 roku… na wiosnę… kwiecień przeważnie. Mój brat pracował wtedy w gminie. Ja mieszkałem już w Lidzbarku. Robiłem maturę, ale przyjeżdżałem bardzo często do brata i znam tę sprawę dość dobrze. Otóż Akcja „W” to było przesiedlenie, tak jak się później dowiedziałem, głównie Łemków. Nie wiedziałem, że taki lud „Łemków” był. Ale tam miejscowa ludność tych wszystkich Łemków nazywała „Ukraińcami” zwyczajnie. To byli Ukraińcy. To była ta fala osiedleńcza, że tak powiem, odmienna nieco. Bo muszę wrócić jeszcze do tyłu. Kto się osiedlał na tym terenie, na którym ja byłem w gminie, tam gdzie ja pracowałem. Otóż w pierwszym rzędzie to właśnie byli, jak mówiłem, Lwowiacy z tego powiatu… powiatu Kostopol. Oni byli najmocniejsi, bo oni przyjeżdżali, mieli inwentarz ze sobą. I byli tą pierwszą falą. To oni wybierali jak w ulęgałkach w gospodarstwach. Proszę bardzo, to się podoba, to się nie podoba. Mieli możliwość. Druga fala to była właśnie z Wileńszczyzny. Przyszedł cały transport do Lidzbarka Warmińskiego. To trzecia grupa taka, która się trzymała ze sobą. Oni tam ze sobą Lwowiacy. My Wilnianie ze sobą troszkę żeśmy się trzymali. Trzecia grupa to byli tak zwani „centralacy” – z Polski Centralnej. I czwarta grupa to już Ukraińcy. I tak jak powiedziałem. Ta pierwsza grupa miała najlepiej, bo oni najwcześniej się zjawili i byli najmocniejsi. Oni zorganizowali zaraz omłot tych zbóż, które stały w stogach. I oni się, można powiedzieć, dobrze obłowili. Natomiast… Jeszcze, dlaczego oni tu się znaleźli? Oni uciekali od prześladowań, które tam były – całymi wsiami. Im łatwiej było, bo oni się obe… znali. Cała wieś przyjechała i zajęły… zajęli tutaj też obok siebie. Siła była. Pomagali nawzajem jeden drugiemu. Takie omłoty w polu, w stogu, to trzeba było z dziesięciu ludzi. A więc skrzyknęło się kilku i to robili. Także oni byli najsilniejsi. Z Wileńszczyzny przyjeżdżali ludzie głównie „kułacy”. Ci, którzy zagrożeni byli wywózką na Syberię. Ale jeszcze też właśnie oni przywozili ze sobą… mogli zabrać inwentarz – tak jak i moje siostry, jak jechały. To też była grupa mocna i i, że tak powiem no i społecznie wyrobiona już. To byli ludzie na pewnym poziomie. W skali wsi naturalnie. „Kułak” to był najmądrzejszy człowiek na wsi. Czemu on „kułak”? Bo mądrzejszy od innych.

S.M. – Dobry gospodarz.

E.Cz. – Tak jest. To te dwie grupy takie, pierwsze takie. Trzecia grupa, tak zwani „centralacy”, to oni byli… Kto przyjechał z Polski centralnej? Ten, który tam nic nie miał. Ten, który miał swoje własne gospodarstwo, to nie zostawiał w Polsce centralnej i nie jechał szukać tutaj czegoś. Ten, który tam był zniszczony w czasie wojny całkowicie miał do wyboru, albo zostać tam i odbudowywać, albo tu przyjść. Część przychodziła. I część biedoty wiejskiej z centra… z Polski centralnej. Kto nie miał nic tam do stracenia, a tu mu się otworzyło. Ooo… I między tymi poprzednimi grupami, a tymi „centralakami” Ci Lwowiacy i Wilnianie patrzyli na „centralaków” z góry. Słowo, określenie – „centralak” to było w pewnym sensie pogardliwe. „A to centralak” – się mówiło. To już to było coś gorszego. Natomiast ta czwarta grupa się pojawiła już w 1947 roku. Nie z własnej woli. Ich przesiedlali. Ale krzywdy im się żadnej nie robiło. Osiedlali się w sposób… no wiadomo. Każde przesiedlenie to nie jest przyjemność. Coś się dzieje złego – same przesiedlanie. I w czasie przesiedlania różni ludzie różnie postępują w stosunku i pogardliwie się odzywają i skrzywdzą. Różnie to było. I oni już byli osiedlani na miej… na gospodarstwach najsłabszych. To już były opuszczone przez dwa lata. To były domy i budynki oszabrowane. Często nawet bez okien. Całe szczęście, że to było osiedlanie wiosną. To już był kwiecień. Oni nie mieli wyboru, ale w sumie budynki były dobre: trochę podszabrowane, podniszczone. Ziemia była dobra o… Łatwo im nie było, ale to było, że oni mieli też inwentarz. Oni mieli krowy, oni mieli konie. Dużo tego nie było, ale jeżeli rodzina miała konia i krowę to już była podstawa do życia. No… Nikt ich nie… Tak między sobą się mówiło „Ukraińcy”, ale to nie było już takie pogardliwe jak „Centralak”. Nie było… Żeby to dokuczyć – ty taki, taki Ukrainiec. Nie, nie było. Ale już i status, że tak powiem, ekonomiczny był trudniejszy niż tych pierwszych osadników. I to zjawisko chyba, prawie że normalne w tych nienormalnych warunkach. Tak ja to widzę. Nikt ich nie prześladował. Nikt nie dyskryminował. Tak jak wiem, w innych okolicach, na przykład tutaj, w tym rejonie, w Baniach Mazurskich. Cała gmina była właściwie opanowana przez tzw. Ukraińców, bo i wójt, przewodniczący gminnej rady… czy tam gromadzkiej rady narodowej był Ukrainiec, bo i kierownik szkoły później był Ukrainiec i nauczyciel i tak dalej, i tak dalej. W GS-ie, w gminie wszędzie. Nikt nie dyskryminował. Może oni odczuwali, pewną, pewną niechęć, ale to w granicach jakiejś normy było. Wszyscy byliśmy poszkodowani przez wojnę. I to nas łączyło razem. Tak ja to widzę.

„Małpi tłuszcz” z UNR-y

S.M. – A jeśli chodzi na przykład pomoc z UNR-y? To też rozdzielaliście jako gmina czy nie?

E.Cz. – Tak. Była, była ta pomoc. Ona różnie wyglądała w postaci… w postaci odzieży na przykład. W postaci przydziału inwentarza żywego. Konie nawet mój kolega, ojciec jego przyjechał i też dostał klacz, młodą taką, trzyletnią… szwedzka… Szwedka… ze Szwecji. Także i duża pomoc żywnościowa była. UNRA przydzielała porcje wojskowe. To były… Armia amerykańska… jak tutaj otworzony został drugi front i to wojna się skończyła. Ona była dobrze zaopatrzona i te zaopatrzenie przejęła UNRA. Wojskowe wszystkie wyżywienie. To były takie… Sam dostawałem. I później jako student. Dostawałem i jako student żywiono nas w stołówce bratniackiej. Konserwy końskie… Ale to były podobno młode konie, a myśmy tam wtedy nie przebierali. Aby tam były tylko. Zupełnie dobre konserwy. No i to była podstawa… konserwy i myśmy to nazywali „małpi tłuszcz”. To było jak ja dzisiaj wiem, to był olej kokosowy utwardzony. Coś w rodzaju margaryny, tylko lepsze niż margaryna. A dlaczego „małpi tłuszcz”, no bo to kokosowe, a na kokosach małpy łażą. Po palmach kokosowych. Stąd i na tym się smażyło frytki, bo ziemniaków już było w bród. Ziemniaki jak posadzone były w 1946 roku. My sami posadziliśmy. Jeszcze te poniemieckie kopane, które ja zastałem w piwnicy. Był już konik. Posadziliśmy ziemniaki i już było ziemniaków w 1947… 1946… roku na jesieni. Hoho! Jakie dobre! Jakie smaczne! I te ziemniaki smażyliśmy właśnie na tym „małpim tłuszczu”. Ach jakie to było dobre.

Na UB w Lidzbarku Warmińskim

E.Cz. – Ja byłem na wieczorówce. To było policeal… Szkoła wieczorowa … średnia szkoła wieczorowa… mam nawet świadectwo maturalne… dla dorosłych, dla pracujących. W ciągu roku robiliśmy dwa lata liceum. To był rok 1946 i 1947 szkolny. Ja byłem już po małej maturze. I pamiętam tak jak dziś… gdzieś około 17 stycznia 1947 r., a 17 stycznia były… były wybory do pierwszego sejmu. Był mróz. Byłem na lekcjach. Wieczorem, naturalnie już późno. Mieliśmy po południu zajęcia. Jaki przedmiot był to nie wiem. Jaki profesor był nie pamiętam. Tylko pamiętam pukanie takie dość ostre do drzwi. I kiedy profesorka, to była, otworzyła drzwi w drzwiach stanął, w mundurze polskiego oficera. Był to ubowiec. Sam szef UB i coś zapytał. Ja siedziałem gdzieś tam pod koniec klasy. Nie wiem, o co zapytał. W każdym bądź razie zorientowałem się, że ta profesorka rozejrzała się po sali. Zobaczyła mnie. Machnęła ręką, żebym ja przyszedł. Kiedy ja przyszedłem, wyszedłem na korytarz, drzwi się zamknęły. Na korytarzu stał drugi mundurowy. Poczułem dwa pistolety. Jeden z jednej strony, drugi z drugiej strony pod bokiem. „Pójdziecie z nami.” Byłem zaskoczony. Od szkoły niedaleko był urząd. Może z 200 metrów. Zaprowadzili, wpuścili mnie do piwnicy, a piwnica była pełna ludzi prawie że na stojąco. To była tak zwana prewencja przed wyborami. Żeby „element niepewny” pozbawić możliwości głosowania. Prawie wszyscy byli z tego transportu, co ja ze Święcian… większość: Pan Witkowski –farmaceuta, Pan Sławiński – zaopatrzeniowiec szpitala w Święcianach i tutaj już i wiele innych. No wiedzieliśmy o co chodzi. No przesiedzieliśmy tę noc. Przyszło dzień głosowania, kto był na wolności to głosował. Myśmy tylko przez kraty w oknie piwnicznym. Spoglądaliśmy na rzekę akurat… akurat te okno wychodziło na rzekę Łynę. No i przetrwaliśmy ten dzień. Wieczorem już po południu, dobrze po południu zaczęli wypuszczać. I wypuścili. A ja zostałem, a mnie nie. Myślę, co jest. Co jest grane? Ale przenieśli mnie do drugiej… do piwnicy, ale do drugiego pomieszczenia. A tam siedziało już trzech. Siedział, jak on sam siebie określał złodziej przedwojenny warszawski. Sam się tak przedstawił. W wieku lat około 50-ciu. I dwóch takich… jeden się nazyw… pamiętam imię… miał na imię Stasiek. A drugi nie wiem. Takie takie na wygląd takie łaziki… jakieś typki podejrzane. No i prycza jedna taka, drewniana, jakieś koce czy tam kołdry. Nie wiedziałem co jest? Co jest grane? O co to chodzi? Wszystkich wypuścili tylko mnie zatrzymali. Na jutro z rana… otwierają się drzwi… wpychają… Ja przyglądam się – mój brat. Mojego brata wpychają, który na moim miejscu pracował w gminie. W Kiwitach mieszkał. Ja go pytam: „Co z tobą?” A on pyta: „Co ze mną?” Bo on się nie spodziewał, że mnie tu spotka. A ja się nie spodziewałem. No i trzymali nas 5 tygodni. Spaliśmy na tej pryczy. Tak jak dziś to wszystko ja analizuję. Z jednej ja z bratem obok… prycza jest taka duża. Z tamtej strony brata jeden ten oprych, a z tej strony Stasiek. No później jak ja to przeanalizowałem, doszedłem do wniosku, że to byli podstawieni specjalnie na podsłuch, co my będziemy ze sobą, nawet po cichu, rozmawiali. No brata nie brali na dochodzenie, na żadne absolutnie. Mnie brali kilka razy. Początkowo bardzo delikatnie: imię, nazwisko, siadajcie, proszę, może zapalicie, może to… Bardzo grzecznie. Później coraz ostrzej… A no i życiorys. Podawać proszę, co tam, gdzie to wszystkie takie rzeczy. No później okazuje się, że chcą ze mnie zrobić konfidenta. No, tak jak, się mówi językiem „wałęsowskim” – „Bolka”. Żebym ja swoich kolegów i profesorów obserwował. Naturalnie nie szpiegował, nie tam nic… obserwował. No i gdzie trzeba informował. No i naciski szły różne. Nie powiem, nie byłem torturowany, nie byłem bity, nie powiem. Przyjemnie nie było. Ja powiedziałem w końcu, że ja się do tego nie nadaję. Ja… no, a skoro się nie nadaję, to nie będę zwyczajnie. I tak to trwało 5 tygodni. W pewnym momencie chcieli mnie wypróbować, tak jak to ja dziś widzę. Stworzyli mnie warunki, żebym … mogę uciekać… uciec. Wzięli mnie, wzięli tam z sąsiedniej sali piwn… do sali, pomieszczenia piwnicznego. Tam jeszcze też siedzieli. Jednego, jakiegoś nie znajomego mnie zupełnie. „Pójdziecie drzewo piłować”. Dali na dozorcę jednego ubowca z karabinem. Prowadził nas tam na podwórko, na zaplecze… stosy drzewa. I myśmy piłowali te drzewo. I mnie kusiło: „uciekaj”. Ale ja się czułem niewinny. Czego mam uciekać? A tak jak dziś widzę to było to specjalnie zrobione. I jednak opieka Boska jest na każdym biednym człowiekiem w takiej trudnej sytuacji życiowej. Coś mnie tknęło. Nie, to jest pułapka. Specjalnie zastawiona. Wtedy albo zastrzelą, albo gdybym uciekał, to potwierdzał, że jestem winien. Mieliby mnie w ręku. Nie skorzystałem z tej okazji. Pan Bóg mnie ostrzegł. Drugi taki też chwyt był. Ja miałem w tym czasie dobrą znajomą sprzed wojny jeszcze, z gimnazjum, koleżankę. Razem jechaliśmy w tym transporcie. Odnaleźliśmy się, że tak powiem, w transporcie po x-latach wojny. I ona miała swoją siostrę i miała brata. I oni zajęli mieszkanie i ja razem z nimi mieszkałem w tym czasie. Informacja taka poszła, że ta moja koleżanka jest moją narzeczoną. Ponieważ ja tam już mieszkam. Poszła taka informacja. No i oni mnie właśnie też pytali. A ta moja koleżanka, jej ojciec był Rosjaninem, który uciekł od bolszewików, spod karabina … salwy… śmiertelnej. Był w Polsce, a kiedy przyszła Armia Czerwona we wrześniu 1939 roku. W ciągu trzeciego dnia już go aresztowali i ślad po nim przepadł. A ta moja koleżanka, jej siostra … matka przed wojną jeszcze zdążyła…akurat parę miesięcy… umrzeć . A ona… Zosia się nazywała, siostra młodsza Irenka i brat starszy Lonek – wywieźli do Kazachstanu, ale oni mieli wujka takiego obrotnego. Ten wujek, nie wiem jakie układy miał, po jechał i po roku przywiózł ich z powrotem… stamtąd. Z tamtych warunków, nie wiem jak to się odbyło. No w każdym bądź razie to już wątek zupełnie uboczny… Tą dziewczynę traktowali jako moją narzeczoną. Wzywają mnie na dochodzenie. Ja idę korytarzem. Drzwi do jednego pokoju otwarte. Rzuciłem okiem – siedzi ona na dochodzenie, na badaniu. Specjalnie zrobione, żeby… mnie przeprowadzą, żebym ja widział i otwarte…, że co mnie… ją wezmą do galopu. Na ale nie zareagowałem absolutnie… zupełnie. To taki chwyt. Ten chwyt znowuż… z jednej strony kapuś, z drugiej strony kapuś jak śpimy. Myśmy się z bratem umówili, że w ogóle na żadne tematy nie będziemy. I po pięciu tygodniach mnie wypuścili, ale kazali podpisać dokument, że nikomu o niczym nie powiem. A grozili mnie, że mnie matury nie dadzą. No i jak mnie wypuścili po 5 tygodniach. Ja wróciłem normalnie. Miałem zaległości w nauce. Zacząłem nadrabiać, ale poszedłem pierwszego dnia do dyrektora i powiedziałem mu wszystko. I jednak ja się wystraszyłem tej groźby, że matury mnie nie dadzą. Doczekałem do przerwy wiosennej, do Wielkanocy, gdzieś do połowy kwietnia i wziąłem zaświadczenie ze szkoły… i myślę pojadę do mojej siostry do Sopotu. Tam się zapiszę na wieczorówkę. I może ślad stracą za mną. Tam maturę dostanę. I kiedy dyrektor mnie wystawiał zaświadczenie, że ja jestem tu słuchaczem liceum, powiedział: „Proszę Pana…jeżeli”, ja w dobrych układach byłem z dyrektorem, „Jeżeli Panu się gdzieś tam nie powiedzie, to proszę wracać z powrotem. Ja Pana przyjmę zawsze.” I ja pojechałem tam. I się zapisałem. Znalazłem wieczorówkę, zapisałem się w Sopocie, przy ulicy Sobieskiego. Zapisali mnie na wieczorówkę. Zacząłem chodzić i się zorientowałem, że jestem opóźniony w realizacji programu. Ponad miesiąc. W tamtym czasie to było bardzo dużo. Tutaj w Lidzbarku to ja miałem, że tak powiem, drugą lokatę. A tam nałapałem dwój przez dwa tygodnie. Opóźniony, a to było przecież wszystko przyspieszone. Nie byłem w stanie opanować tego. I widzę, że w Lidzbarku mnie nie da… UB mnie nie da matury, a w Sopocie mnie rada pedagogiczna nie da… jak nie może dać… z taką wiedzę jaką ja miałem wtedy… w porównaniu z ich poziomem tam sopockim. I problem. Matura mnie pachnie, bo co ja bez matury będę robił. Chciałem iść dalej… studiować. A tu UB nie da, a tu rada nie da. Pamiętam, to gdzieś było na początku . Ciepło było, usiadłem gdzieś tam pod murem. Siedzę, łzy mnie płyną po policzkach. Ani się kogo poradzić, co mam robić. Weź rozstrzygnij, los człowieka się rozstrzyga, życia przyszłego. I uczepiłem się jednej myśli, tej co dyrektor powiedział. Jak się coś nie tego, to wracaj z powrotem i ja przyjmę. Myślę sobie. Tu to już ja wiem w Sopocie nie dostanę w 100 procentach. A tam może o mnie zapomną. Na to postawiłem. Wróciłem. Znów okazało się, że dwu tygodniowe opóźnienie mam w stosunku do poziomu jaki był. No ale to te dwa tygodnie ja nadrobiłem bardzo szybko. I okazało się, że rzeczywiście postąpiłem dobrze. Zapomnieli o mnie. Chociaż nie całkowicie, ale zapomnieli.

S.M. – Jeszcze pytanie…

E.Cz. – I maturę dostałem normalnie. I już z UB nie miałem później żadnych problemów.

S.M. – Nie, nie wzywali jeszcze? Nie do..

E.Cz. – To znaczy. Jak ja tu byłem, jeszcze przed wyjazdem moim do Sopotu. Wzywali mnie jeszcze raz. Przyszedł do mnie do domu z karabinem… ten sam ubowiec, który mnie pilnował jak piłowałem drzewo. Pójdziecie do urzędu. No pójdziecie, czemu nie pójdziecie, a co mam wybór? Poszedłem. Siedzi ten sam – zastępca komendanta siedział. Nie pamiętam nazwiska. No i mnie znowuż tam zaczęli tam tam… piąte przez dziesiąte pytać… No i przychodzi jakiś… tego zastępcy komendanta kolega. I pożycz pieniądze… jakieś tam tysiąc czy dwa. Nie wiem, nie pamiętam już. Ale większe pieniądze. A ten jeszcze… a pożycz pieniądze, a pożycz pieniądze, pożycz pieniądze. A ja miałem akurat pieniądze. Myślę sobie no może żeby się trochę tak zjednać to ja powiem jemu, że ja jemu pożyczę. A im o to… Ale coś tknęło, że nie. Chcieli ode mnie wyrwać w ten sposób pieniądze. To było ukartowane. Wiadomo na czym polegała ta pożyczka. Do widzenia i… Ale coś mnie tknęło – milcz siedź cicho. No. I to już był ostatni kontakt mój z tym urzędem.

Ofiary UB w Ełku

E.Cz. – Był taki nauczyciel przedwojenny. Nazywał się Sienkiewicz. Mieszkał przy ul. Wawelskiej. I on był dłuższy czas przetrzymywany przez… w UB. I wyszedł inwalidą… Z trudem się poruszał, z trudem mówił. Już przeszedł na emeryturę. Żył parę lat. Widziałem jego. Rozmawiałem z nim… na te tematy – co tam z nim działo się – nie rozmawialiśmy. Takie pedagogiczne, przedwojenne, nauczycielskie, takie tam pewne tematy były.